Pucharowy Turysta

AUTOR: admin
O AUTORZE
CRAGmagazine
AUTOR: admin

Redakcja CRAG Magazine to zespół ludzi wielu pasji, ale wszystkich łączy jedna, uwielbienie i dążenie do przebywania na łonie natury. Wspinamy się, skiturujemy, jeździmy na rowerach wszelkiej maści, chodzimy po górach, podróżujemy, bushcraftujemy, biwakujemy, a potem chętnie dzielimy się tym z Wami.
Crag Sport
Jesteśmy młodą, dynamicznie rozwijającą się firmą, której celem jest dostarczanie najwyższej jakości produktów sportowych i turystycznych. Firma działa od 2013 r. jako wyłączny przedstawiciel marki Black Diamond na polskim rynku. W swoim portfolio gromadzimy szereg specjalistycznych marek outdoorowych, będących liderami w branży, związanych ze wspinaniem, aktywnościami górskimi i szeroko pojętym outdoorem.
LIFESTYLE  |   PODRÓŻE  |   SPORT
21 marca, 2017

Kiedy kilka lat temu postanawiałem wrócić do aktywnych startów w Pucharze Świata w boulderingu, podchodziłem do swojej decyzji w kategoriach stricte sportowych. Bogiem a prawdą nie miałem wówczas podejrzeń, że szybko zakres moich zainteresowań ogarnie cały cykl pucharowy – a co się z tym wiąże, podróże po większej części świata. Tymczasem rola reprezentanta kraju okazała się okazją do odbycia niespodziewanych wcześniej wycieczek, tym samym odwiedzenia miejsc znanych jedynie z pośrednich przekazów. Poniżej kilka wrażeń “pucharowego” turysty.

 

Andrzej Mecherzyński-Wiktor (fot. Stefan Madej)

Andrzej Mecherzyński-Wiktor (fot. Stefan Madej)

 

Chiny

Chiny były jak dotąd najbardziej obcym kulturowo miejscem w jakie zaprowadziło mnie wspinanie. Mając na koncie odbytą niegdyś podróż do Indii (przyczyny najzupełniej pozasportowe), byłem w jakiś sposób przygotowany na holistyczny szok komunikacyjny. Holistyczny – albowiem dotyczący odmiennego charakteru całości ludzkiej komunikacji, nie tylko bariery językowej. Ta ostatnia akurat w Chinach jest wyraźnie zauważalna, w przeciwieństwie do wspomnianych Indii, niegdysiejszej kolonii brytyjskiej, mówiącej z tego względu niezbyt dobrze, ale bardzo skutecznie po angielsku. Niemniej jednak, na języku zabawa dopiero się zaczyna.

Napotykając pierwsze trudności w porozumieniu się z mieszkańcami Państwa Środka, skonfundowany przybysz ima się najstarszej wersji pisma – piktogramu. Na jaw wychodzi natychmiast ciasnota intelektualna, pospołu jego samego oraz chińskich rozmówców. Nie mogąc poradzić sobie samym rysunkiem, wplatamy weń tu i ówdzie elementy kulturowo bardziej zaawansowane, które – jak sądzimy – nasi rozmówcy powinni “jednak przecież” znać: pojedyncze litery… alfabetu łacińskiego. Jakież jest nasze zdziwienie, kiedy z ich strony pada propozycja podobnego rodzaju: z wyrazem twarzy znamionującym bezpośrednią szczerość, malują na białej kartce papieru… “chińskie znaczki”. W międzyczasie wychodzi na jaw kulturowa osobliwość Chińczyków – podczas gdy my zajęci byliśmy bazgroleniem możliwie jasnych (dla nas!), zupełnie bezużytecznych schematów, grono naszych rozmówców powiększyło się z jednego do pięciu osób. Wszyscy oni zdają się być równie mocno zaangażowani w proces komunikacji międzykulturowej, jednocześnie zupełna nieporadność w jakiej celują irytuje nas tym bardziej, że jest jaskrawym odbiciem nieporadności naszej.

Proces cały powtarza się: te same bzdurne grafiki, którymi usiłowaliśmy zastąpić język mówiony w “rozmowie” z jednym Chińczykiem, teraz z dumą prezentujemy całej ich grupie. Wzajemne podobieństwo przedstawicieli innej odmiany człowieka (analogiczne zapewne ich wrażeniu, że wszyscy Europejczycy wyglądają tak samo) nigdy nie jest tak widoczne jak w momencie, w którym siedem już teraz chińskich twarzy przyjmuje naraz dokładnie taki sam wyraz. Nie zwiastuje on powodzenia naszej sprawie.

Od początku konwersacji musi minąć z reguły przynajmniej kwadrans aby okazało się, że każdy z naszych rozmówców posiada w telefonie… aplikację translacyjną! Przyspiesza to skutecznie negocjacje i wyposaża nas w przekonanie, że kolejne rozmówki polsko-chińskie (via tłumaczenie na angielski na potrzeby urządzenia elektronicznego) pójdą już teraz z górki. Wystarczy poprosić interlokutora o włącznie odpowiedniego programu w telefonie i…

…problem zaczyna się na nowo przyjmując postać kota Schroedingera, albowiem improwizowany język migowy nie posiada w swoim zestawie żadnego ze słów: “tłumacz”, “program”, “aplikacja”.

Zarazem wszystko do czego zdolni jesteśmy dojść za pomocą prostych operacji manualnych (na przykład zamówienie obiadu “takiego jak na zdjęciu” – w chińskich lokalach często wiszą wizerunki potraw) nie przedstawia sobą żadnych trudności. Uogólnienia nie są dzisiaj na czasie, niemniej mogę stwierdzić, że Chińczycy są narodem ludzi inteligentnych, zarazem lubujących się w przydawaniu każdej sprawie wymiaru ceremonialnego. Na przykład taksówkarz chiński! Jest on zaiste mistrzem kierownicy, skoro w dżungli chińskiego ruchu drogowego (nie ma prawie żadnych reguł, choć jeździ się wolno, dzięki temu ruch jest bardzo płynny, zarazem wygląda karkołomnie) nie okazuje nigdy (sic!) najmniejszej emocji. Tymczasem sytuacje z jakimi ma do czynienia (średnio co minutę) skłoniłyby przeciętnego polskiego kierowcę do natychmiastowego zajechania drogi jej współużytkownikowi, a następnie potraktowania tegoż “siłom i godnościom osobistom”. Otóż, taksówkarz ów dowozi nas na wskazane miejsce bezbłędnie, tanio, najszybszą możliwą drogą, a przy tym (o dziwo!) bezpiecznie. Wobec istnienia dokładnie żadnego słowa wspólnego jemu i nam pojmuje nasze intencje bez trudu, a nawet prowadzi z nami rozmowę (polecam korzystać w tym celu z języka ojczystego, w naszym przypadku polskiego, albowiem rozmowa taka jest wymianą czystych emocji, nie do oddania w mowie wyuczonej). Niemniej, zanim – wygodnie umoszczeni w aucie – oddamy się kontemplacji obcego nam krajobrazu, musi upłynąć kilka minut podczas których dzieje się “nie wiadomo co”. Kierowca najpierw zdaje się odmawiać naszej prośbie, potem długo nad czymś zastanawia, niekiedy gdziesik dzwoni… Kręci głową, to znów wykonuje uspokajające gesty. Sprawia to wrażenie, jakby szczery Chińczyk nie był w stanie “tak po prostu” podjąć jakiejkolwiek aktywności – nawet najdrobniejsza czynność musi być poprzedzona ‘wstępem”, który zbija nas z pantałyku z początku, staje się uroczy po jakimś czasie.

fot. Stefan Madej

fot. Stefan Madej

 

Ameryka

Nabrawszy doświadczeń na Wschodzie, w podróż do Ameryki (dwa lata temu Kanada, w minionym doszły do tego Stany) wybierałem się z przekonaniem, że nic dziwnego spotkać mnie nie może. Kraje to wszak właściwie europejskie, przez Europejczyków założone i na ściśle europejskich ideach oparte (filozofia Johna Locke’a, Oświecenie francuskie…). Prawda! – ideach u nas zrealizowanych jedynie częściowo, gdyż mierzyć musiały się z całym bagażem zastanej tradycji politycznej; tam napotkały tereny dziewicze, gotowe przyjąć strukturę polityczną z góry założoną, która szybko wydała owoce w postaci własnych, nieco różnych niż w Starym Świecie form społecznej organizacji. Niemniej, zawsze to przecie nasze dziedzictwo, myślałem.

Pierwszym szokiem było spotkanie z kanadyjskim przedmieściem. Do złudzenia przypominające obrazy znane z filmów i seriali “made in USA”, przerażało rozległością terenu, na którym jedynym znakiem rozpoznawczym okazuje się nazwa ulicy oraz numer domu jednorodzinnego. Pewne różnice dadzą się zauważyć pomiędzy przydomowymi ogródkami, niemniej przybysz z daleka znajduje raczej ich cechy wspólne niż subtelne dystynkcje.

Szok przestrzenny powiększa się gdy pojedziemy do “centrum” (downtown). Kąt prosty zdaje się chodzić za nami krok w krok, wyglądać zza każdego narożnika, groźnie strzec porządku na skrzyżowaniach, wreszcie – prześladować. Skwery, place, parki, zaułki, urocze uliczki i wielkie arterie: wszystko zbudowane na schemacie znanym z Sim City, niezależnie od tego czy mamy do czynienia z drapaczem chmur czy ceglaną kamienicą czynszową, dziewiętnastowieczną pozostałością robotniczego Toronto czy ciągle powiększającym się “manhattanem” szklanych domów. Nieodłącznym towarzyszem miary dziewięćdziesięciu stopni okazuje się perspektywa – jak duże miasto by nie było, odczuwamy dziwnie w tym kontekście klaustrofobiczną pewność, iż spojrzawszy “w dół ulicy” spostrzeżemy na jej dalekim krańcu… horyzont! Stwarza to niezapomniane wrażenie rozrośniętego do gigantycznych rozmiarów miasteczka z westernu, z jego wędrującym po ziemi krzakiem i poczuciem pewnej prowizoryczności, podniesionej skalą wydarzenia do poziomu karykatury.

Szokuje również różnica mentalna, zwłaszcza w Stanach wyraźnie zauważalna i wzmacniająca dziwne wrażenie “klaustrofobii” wywołanej otwartością. Wszyscy są mili. Ujmująco mili. Nadspodziewanie mili. POTWORNIE mili. Pani w sklepie pyta mnie “jak minął dzień?” a ja, jak idiota, zaczynam opowiadać – pani nader sympatycznie nie słucha mojej odpowiedzi. Napotkani Amerykanie pytają mnie “co robię w Colorado?”, więc mówię, że przyjechałem na zawody wspinaczkowe. “Gratuluję!” – pada nieoczekiwana odpowiedź. “Nie ma czego, czterdziesty siódmy byłem…”, szepczę nieśmiało. “Gratuluję, że wziąłeś udział!!!”. Miłe? Miłe. Jednocześnie sprawiające wrażenie, że nikogo tak naprawdę nie obchodzi ani twoja osoba, ani twoje przygody, ani twój nastrój, ani w ogóle nic co się z tobą wiąże. Po jakimś czasie świta ci, że większość tych dialogów ma charakter czysto formalny, że przez swoją wylewną kordialność tylko swój naskórkowy charakter podkreślają, a w konsekwencji… zaczynasz czuć się duszno w swoim samotnym świecie, dookoła którego wirują uśmiechy i uściski dłoni w żaden sposób nie docierające do ciebie samego, twoich zmartwień i prawdziwych radości. Że przypadkowo zagadnięty przy piwie jegomość, który u nas ochoczo przyjąłby na swoje barki chociaż odrobinę twojego rozczarowania po nieudanym występie, może podzielił się własnym kłopotem, w każdym razie jakoś ci ulżył, tutaj skryje się za szczelną gardą przybieranej automatycznie pozy, spoza której nie dostrzeżesz prawdziwej twarzy człowieka. “Bóg dla wszystkich, każdy dla siebie!”, jak mawia mój serdeczny przyjaciel.

Zarazem Ameryka zachwyca, przede wszystkim przestrzenią. Lecąc nad Stanami spoglądamy na ciągnące się przez setki mil tereny nie tylko nie zamieszkane (W OGÓLE nie zamieszkane), ale i takie, o których moglibyśmy uwierzyć iż nie zdeptała ich ludzka stopa. Ogrom tej przestrzeni daje niezwykłe poczucie wolności, dzikości i możliwości zarazem, pozwala głębiej nabrać w piersi powietrza i kto wie, czy nie stanowi ukrytej, obok oczywistych względów praktycznych, przyczyny otwarcia amerykańskich ulic na ginącą we mgle siną dal. Nie zdziwiłaby mnie sugestia jakiegoś antropologa kultury, że w ten sposób celebrują Amerykanie istotę swojego państwa, które jest przecież państwem najpierw kolonizatorów, a potem traperów – ludzi, których stworzyła (jako naród!) rozciągająca się “po nikąd” pusta przestrzeń.

 

Andrzej Mecherzyński-Wiktor podczas Mistrzostw Polski na Bloco (fot. Stefan Madej)

Andrzej Mecherzyński-Wiktor podczas Mistrzostw Polski na Bloco (fot. Stefan Madej)

 

Europa

Dopiero z oddali innego kontynentu czuje się człowiek naprawdę Europejczykiem, kiedy wszystkie dramatyczne różnice, które jeszcze do niedawna wpędzały nas w kompleksy wobec Francji czy Anglii, bledną wobec znacznie teraz wyraźniejszych podobieństw. Nasze poranne kawy (czy wiecie, co to jest amerykańska kawa!?), nasze kręte uliczki, nasze zaułki i skwery, nasze kamieniczki, nasze zabytki, nasze kościoły, nasze małe ksenofobie – z oddali układają się w spójną mozaikę, której na imię: “Stary Świat”. Jest to świat naprawdę stary, którego dziedzictwo odróżnia się z jednej strony od zupełnie odmiennego dziedzictwa Wschodu (jakkolwiek po Rewolucji Kulturalnej nie tak wiele z tego dziedzictwa w Chinach pozostało, przynajmniej na poziomie namacalnych artefaktów), z drugiej – od młodości “świata nowego”, nieświadomie odkrytego przez pewnego dżentelmena z Genui. Wędrując po geometrycznych ulicach tego ostatniego, mogę swobodnie dzielić moje zdziwienie z mieszkańcem dowolnego europejskiego kraju, równie silnie jak ja przywiązanego do nieco innych rozwiązań architektonicznych. Co ciekawe, mogę z nim również dzielić osobliwy stosunek do charakterystycznego, amerykańskiego stylu w routesettingu, lubującego się w kręceniu obwodów na miejsce balderów oraz znajdującego dziwną dla nas rozkosz w solidnych krzyżach na samych rękach…

Wędrówka po europejskich lokacjach Pucharu Świata staje się wędrówką po bliskiej okolicy, co odczuwamy w pierwszym rządzie gdy przyjdzie podsumować opłaty za transport. Europa okazuje się naprawdę małym zakątkiem globu, wzbudzającym śmiesznie czułe uczucie przywiązania. Wizyta w monachijskiej galerii obrazów (słusznie zachwycał się nią kiedyś młody Chopin) umacnia nas w przekonaniu o własnej kulturowej tożsamości, nawet jeśli to nie Polacy są autorami wiszących tam dzieł sztuki. Niezależnie od podróżniczych doświadczeń wizyta ta wymaga kilku słów osobnego omówienia.

Monachijska “pinakoteka” dzieli się na trzy części, każdej przeznaczono osobny budynek. W “Pinakothek der Moderne” nie byłem, więc słowa na jej temat powiedzieć nie mogę; wiszą tam płótna najbardziej współczesne, pewnie zresztą nie tylko płótna i pewnie stosowną wycieczkę odbędę podczas tegorocznego pobytu w Bawarii. “Neue Pinakothek” (“neue” czyli “nowa”) myli nas swoją nazwą, albowiem jest to nazwa stara, zaś znajdujące się tam wytwory ducha pochodzą z wieku dziewiętnastego. Najsłynniejszym z nich są pewnie owe słoneczniki Van Gogha (bodaj najznamienitsza z kilku wersji), którym żadna reprodukcja nie potrafi oddać sprawiedliwości. Trzeba samemu stanąć przed tym obrazem, a następnie przed długie chwile pozwolić uwodzić się nieodpartemu złudzeniu namacalności, które wywołuje skandalicznie grubo nałożona farba. Pokonać pokusę dotknięcia powierzchni płótna celem przekonania się, czy na wpół zeschły słonecznik przypadkiem nie zaszeleści nam pod palcami. Niemal poczuć w nozdrzach zapach żółtych kwiatów zaklętych na zawsze w olejnym wazonie, a przecież wciąż żywych i przez to jakże realnie ulotnych… Nie radzę łączyć tej wycieczki z odwiedzinami w trzeciej pinakotece – “Alte Pinakotheke”, czyli pinakotece “starej”, gdzie pomieszczono rzeczy wcześniejsze. Abstrahując od praktycznej głupoty pomysłu zwiedzania dwóch muzeów jednego po drugim, trudno byłoby nam znaleźć w imaginacji miejsce na wszystkie egzaltowane operacje związane z “czytaniem” “Słoneczników”, jeśli chwilę wcześniej traciliśmy inne pół godziny na dociekaniu jak drzewa malowane przez Jana Brueghela mogą być prawdziwsze od… prawdziwych. Najprzyjemniej byłoby spędzić w Monachium tydzień, wycieczkami “na obrazki” uprzyjemniając sobie leniwe popołudnia. Napięty kalendarz zawodnika pozwolił mi niestety na pojedyncze wizyty w dniach poprzedzających zawody z dwóch minionych lat. Ale ostrzę sobie zęby na więcej.

W ten sposób wędrówki za pucharowymi punktami umocniły we mnie tożsamość Europejczyka, który u zarania XXI wieku nie jest już kolonialistą, tylko po prostu sobą. Tegoroczny kalendarz, jeśli uda się go w pełni zrealizować, obiecuje nowe ciekawe wycieczki: Japonia i Indie pojawiły się na pucharowej mapie, poszerzając tym samym paletę możliwości o kolejne krainy “z których pochodzi mądrość”. Swoją drogą, gdybym z nadchodzących podróży miał przywieść jej chociaż trochę, byłaby to niezgorsza nagroda za kolejny rok treningów.

Andrzej Mecherzyński-Wiktor

Zobacz także

SPORT
24 sierpnia, 2017

Cztery filary i Grań

PRZECZYTAJ
LIFESTYLE
20 marca, 2019

ChillUp Guide

PRZECZYTAJ
WSPINACZKA
29 stycznia, 2021

Po kursie lawinowym: jak ćwiczyć, żeby wszystkiego nie zapomnieć?

PRZECZYTAJ