Zbliżała się kolejna zima i trzeba było zaplanować ucieczkę z Krakowa, zwykle w tych terminach zakapturzonego gęstwą warstwą dymu. We wrześniu siedząc w pracy w Szwedzkich lasach podjąłem decyzję, żeby w tym roku wybrać się do Meksyku. Niełatwo jest wybrać miejsce na wyjazd praktycznie nie mając żadnych ograniczeń. Po zeszłorocznym pobycie w USA wiedziałem, że w tym roku zima musi być cieplejsza, a wyjazd zdecydowanie krótszy niż cztery miesiące. Musiało być na miejscu jakieś wspinanie i kilka ciekawych tematów do zgłębienia. Znajomi chcieli wybrać się do Meksyku. Terminy się pokryły, wymagania zgodziły i tak zaczęliśmy planowanie kolejnej zimy w Północnej Ameryce. Kończyłem moje zarobkowe eskapady na początku grudnia, podczas których codziennie byłem zasypywany po pas gęstym śniegiem. Chęć zwiedzania cieplejszych zakątków świata była ogromna, ale z drugiej strony myśli skupiały się na pewnych wspinaczkowych przygotowaniach. Wylot został ustalony na pierwszy możliwy termin po Mistrzostwach Polski w Boulderingu.
Od kilku lat pracuję w systemie zadaniowym. Szukam pracy, wyjeżdżam, pracuję, wracam i odpoczywam. Schemat bardzo pospolity, jedynie trochę inaczej zorganizowany. Przed wyjazdem do Meksyku pracowałem ciągiem dwadzieścia dni, odpoczywałem dziesięć i tak w kółko. Wymiar pracy standardowy, tylko bardziej skompensowany. Tyle czasu poza domem to wyzwanie. Przyjemniej leci czas na emigracji, gdy człowiek zapełnia go różnymi aktywnościami, o co niełatwo na szwedzkim odludziu. Moje cykliczne pobyty wypełniałem po brzegi treningami. Będąc daleko od domu mało było czynników, które mogłyby mnie rozproszyć i odwrócić uwagę. Jedyną sensowną alternatywą do ładowania był sen i książki. Dodatkowo poziom motywacji wzrasta, gdy roztacza się przed nami wizja możliwości sprawdzenia się i późniejszego zasłużonego wypoczynku. Do zawodów byłem dobrze przygotowany, przede wszystkim mentalnie. Wszystko poszło po mojej myśli. Końcówka roku po zdobyciu Mistrzostwa Polski zapowiadała się wyśmienicie. Zaraz po weekendzie w Warszawie ruszyliśmy w podróż.
Meksyku trzeba się bać. Tak myślałem przed wyjazdem i przez pierwsze dni dostrajałem się do takiej koncepcji. Pieniądze sprytnie schowane w sekretnej kieszonce, zmysły wyczulone na złodzieja, nieufność i poczucie, że w każdej chwili trzeba być gotowym do ucieczki. Takie wyobrażenie pozostawiają w naszych głowach filmy i media. Na miejscu okazuje się, że mimo wielu różnic, kraj nie jest we wszystkich aspektach aż tak odmienny i straszny. Po miesiącu spędzonym w Meksyku wiem, że można się go bać, ale wcale nie trzeba. Oczywiście dzieją się tam złe rzeczy, jest ich więcej niż w Polsce, a prawdopodobieństwo uczestnictwa w niebezpiecznych zdarzeniach jest większe. Nie zmienia to faktu, że przy zachowaniu podstawowych zasad prewencji możemy spokojnie podróżować, wspinać się, spotykać ciekawych ludzi, poznawać kulturę, zwyczaje lub spokojnie odpocząć w przepięknych sceneriach otulonych promieniami słońca.
Do Meksyku wybraliśmy się w idealnym składzie. Dwie pary, które tworzą między sobą kilka ciekawych relacji. Dwa związki partnerskie, przyjaźń damska, przyjaźń męska i mieszana. Mieszanka wystarczająca, żeby dobrze się bawić i sobie radzić w różnych sytuacjach. Na lotnisku wynajęliśmy bardzo ubogą wersję Volkswagena, który posłużył nam jako główny środek transportu. Pierwszy tydzień spędziliśmy w centrum tego ogromnego kraju, który rozpiętością prawie dorównuje Europie. Miasto Meksyk to ogromny, zurbanizowany teren, na obszarze którego mieszka ponad dwadzieścia milionów ludzi. Wszyscy skupieni na ogromnym płaskowyżu otoczonym wysokimi górami. Największa depresja w okolicy jest na poziomie szczytów Tatr, a najwyższym okolicznym szczytem jest wulkan – Popocatépetl – o wysokości 5452 m n.p.m. Niektórzy po lądowaniu nie czują się najlepiej. Jetlag w połączeniu z wysokością i lokalnym smogiem daje się we znaki. Smog w Meksyku jest inny. Wyżej zawieszony, nie szczypie w oczy i wieczorami nie śmierdzi jak ten nasz, Krakowski. Nieustająco świecące słońce i wysokie temperatury też mocno ratują sytuację. W mieście jest co oglądać, są ciekawe muzea i wiele obiektów wartych uwagi. Dzielnice bardzo się od siebie różnią. Są miejsca w których poczujemy się jak w Europejskiej stolicy. Jest starówka, wielkie centra finansowe wypchane pracownikami korporacji, drogie restauracje, sklepy i przyjemne miejskie parki. Kilka przecznic dalej wszystko się zmienia i widoki potwierdza polska metafora – ale Meksyk! Zabytki można by podzielić na dwie grupy. Pozostałości po kulturze prekolumbijskiej oraz pozostałości po kulturze hiszpańskiej. Będąc na miejscu zauważamy, w jak ciekawy sposób przeplatają się te dwie kultury, tworząc dzisiejszy Meksyk.
Lecąc do Meksyku z Europy przenosimy się o kawał drogi na południe. Pory roku teoretycznie się zgadzają, natomiast wpadamy w klimat równikowy. Zima w Meksyku to jednak najprzyjemniejszy okres. Powietrze jest suche, a temperatury nie spadają poniżej dwudziestu stopni. W innych, niżej położonych częściach kraju lub na Karaibach jest jeszcze cieplej. Warunki idealne dla wspinaczy, coraz częściej uciekających przed chłodem swoich szerokości geograficznych właśnie tutaj.
Jak się okazało, w Meksyku jest dużo wspinania. Kraj jest obfity w przeróżne formy skalne. Potencjał na rejony wspinaczkowe jest spory. Powoli rozwija się infrastruktura i pojawiają się przewodniki. Na północy rejony rozwijają się dzięki dużemu napływowi Amerykanów, na południu działają ludzie z Miasta. Kraj jest jednak ogromny, dlatego ciągle brakuje osób chcących odkrywać i użytkować na bieżąco nowe miejsca. Wycieczki często wiążą się z niemałą przygodą i bardzo dużymi odległościami od domu.
Nie chcieliśmy spędzić nadmiernej ilości czasu w samochodzie, więc zdecydowaliśmy się na wspinanie w dwóch rejonach położonych niedaleko stolicy. El Chonta na południowym zachodzie i Jilotepec na północy. Nie bez powodu miejsca te zostały wybrane na festiwal Petzla w 2010 roku. Są najpopularniejsze, najczęściej odwiedzane i wydają się najrozsądniejszą opcją na zimowe wspinanie dla osób rozpieszczonych przez hiszpański wapień.
El Chonta jest ogromną jaskinią położoną w bujnie porośniętej dolince. Dostępu do niej chroni wielkie rancho, którego szefem jest Don Procopio. Mieszka on tam wraz ze swoją liczną rodziną, oferując wspinaczom udogodnienia w postaci płatnego parkingu i możliwości wynajęcia osła transportowego. Do jaskini idzie się 45 min. Na lekko jest to przyjemny spacer w pięknej scenerii. Wielu wspinaczy decyduje się jednak założyć obóz bliżej skał. Z całym ekwipunkiem i zapasami jedzenia, przy pomocy osiołków przenoszą się na darmowy kemping u podnóża jaskini. Jest przyjemnie. Można spotkać lokalnych wspinaczy wpadających najczęściej na weekend oraz zimujących tu wspinaczy z Ameryki. Samo wspinanie to walka z trzecim wymiarem. Większość dróg wiedzie przez dużej wielkości formy naciekowe w przewieszeniu. Drogi są długie i rzadko dochodzą do połowy wysokości ściany. Oprócz wspinania sportowego, można wbić się w kilku wyciągowe przygody doprowadzające do krawędzi jaskini. Co ciekawe, jedną z pierwszych takich dróg już kilkanaście lat temu stworzyli Polacy, Grzesiek Grochal z Tomkiem Samitowskim. Oprócz wspinania można zobaczyć jak wygląda w Meksyku życie na wsi i zwiedzić przepiękne miasteczko Taxco. Taxco było nasza bazą wypadową, gdzie przez tydzień mieliśmy wynajęty dom. Nie mogliśmy wystarczająco nacieszyć się jego pięknem i licznymi atrakcjami. Żal było wyjeżdżać.
Przenosiny na północ odbyły się za dnia. Jedną z zasad bezpieczeństwa jest nie poruszanie się autem po mało uczęszczanych drogach nocą. Dotyczy to zarówno turystów jak i mieszkańców. W drodze mijaliśmy kilka miasteczek, które na pozór nie miały w sobie nic interesującego. Jilotepec miał się okazać kolejnym takim miejscem, w którym dodatkowo planowaliśmy zostać cały tydzień. Nie było obiektów do pocztówkowych zdjęć i mało rzeczy do oglądania. Jednak przebywanie i kosztowanie życia codziennego w takim miejscu też może być interesujące. Lokalne zwyczaje poznajemy przechadzając się po mieście, jedząc na ulicy, szukając dobrej kawy, o którą tutaj bardzo ciężko, czy chociażby robiąc zakupy i korzystając z pralni. Większość czasu jednak przeznaczyliśmy na wspinanie.
Jilotepec to najpopularniejszy rejon wspinaczkowy w okolicy. W weekendy zapełnia się po brzegi zarówno wspinaczami jak i turystami odwiedzającymi mały park narodowy w którym się znajduje. Jest tu dużo łatwych dróg i prawie wszystkie najtrudniejsze propozycje Meksyku. Zaczynając od pierwszych ósemek, a kończąc na projekcie wycenianym na 9a+. Miejsce to odwiedzają światowej sławy wspinacze, a na co dzień można spotkać najlepszych meksykańskich. Skała to zlepieniec, z którego wystają, czasem potężnych rozmiarów lite kamienie. W porównaniu z rejonami w Europie jest to raczej sektor wspinaczkowy. Podobnie zresztą jak jaskinia El Chonta. Nie zmienia to faktu, że jest ciekawie – ludzie się wspinają, a pogoda jak na zimowe warunki, rozpieszcza.
Nasza wycieczka zakończyła się kolejnym tygodniem bez wspinania. Żądza przebywania w otoczeniu palm, morza i drinków z palemką na plaży okazała się silniejsza. Wylądowaliśmy w bardzo urokliwym, lecz niestety mocno turystycznym, a co za tym idzie zamerykanizowanym Jukatanie. W otoczeniu promenad zakupowych, hoteli i pól golfowych można ciągle znaleźć ciekawe atrakcje. Zachwyceni poznawaniem kultury prekolumbijskiej, kontynuowaliśmy zwiedzanie licznych na półwyspie piramid, spędzaliśmy czas na plaży i jedząc w lokalnych restauracjach. Najciekawszą rozrywką okazały się jednak leje krasowe. Tak zwane Cenoty, których są w okolicy tysiące. Nurkowanie w zalanych jaskiniach pełnych niesamowitych form naciekowych, dodatkowo ciekawie oświetlonych przebijającymi się promieniami słońca, jest niesamowite. Nawet rafa koralowa nie zrobiła na mnie takiego wrażenia i nie przysporzyła takiej ilości zabawy.
Meksyk okazał się dla nas nie taki straszny. Co prawda czuliśmy się prawie na każdym kroku jak turyści z Ameryki, bo ciężko kamuflować się, gdy wszyscy wokół mają inny kolor skóry i są o głowę niżsi. Nie spotkało nas jednak nic nieprzyjemnego. Zaliczyliśmy wiele turystycznych atrakcji z przewodników, korzystając również z tych mniej popularnych. Spędziliśmy sylwestra w centrum małego miasteczka, włóczyliśmy się po zatłoczonych ulicach i targowiskach. Prowadziliśmy samochód, wynajmowaliśmy mieszkanie i pokoje w najtańszych hotelach. Poznaliśmy kilka ciekawych postaci i rozmawialiśmy z miłymi ludźmi. Dużo się działo, ale kraju tak naprawdę zobaczyliśmy niewiele. To trochę jak zwiedzenie Paryża, lasów Fontainebleau i kawałka wybrzeża Costa Brava odwiedzając Europę.
Piotr Bunsch