Nie ścigam się z nikim, bo nie rywalizacji szukam w bieganiu, a spokoju, harmonii, uważności. Jeśli coś ma mi podnieść ciśnienie, to wolę, żeby to był orzeł bielik kołujący nad głową, nie wyprzedzanie rywali.
Bolechowice zamiast Połańca
Czwarty sierpnia 2020 roku, pogoda w Bolechowicach zmienna: słońce, po chwili uderza deszcz. Parno. Otwieram stronę internetową z prognozą pogody. W Połańcu dwadzieścia osiem stopni, burzowo. Sprawdzam pogodę w południowo-wschodniej Polsce nie bez przyczyny. To tam powinnam – wedle ustaleń z początku roku – dzisiaj być. W ciepłym, słonecznym styczniu rozpisywałam trasę mojego biegu wzdłuż Wisły. To wtedy, przesuwając palcem po linii największej z naszych rzek, liczącej tysiąc czterdzieści siedem kilometrów, zapisałam, że czwartego sierpnia powinnam dotrzeć do Połańca (byłby to około trzysta pięćdziesiąty kilometr biegu).
Dzisiaj mamy 153. dzień epidemii, Ministerstwo Zdrowia poinformowało o 680 nowych przypadkach zakażenia koronawirusem w Polsce. Jak do tej pory to rekord. Podejrzewam, że kiedy będziecie czytać ten esej, liczby mogą być bardziej zatrważające. Pewnie nie tylko dla mnie ten sierpień – co ja mówię – to półrocze jest czasem zatrzymania, zwolnienia obrotów, ale może to tylko dzieje się w głowie, bo ciało i tak idzie w bieg. Zakładam buty i wykorzystuję okno pogodowe nad wsią. Jeśli w jakiś sposób mogę zrekompensować sobie fakt, że mój plan przebiegnięcia od źródła Wisły do jej ujścia musiał zostać przesunięty o rok, to z pewnością ruchem.
Wychodzę na ganek ponad stuletniego domu, wciągam powietrze w płuca – pachnie jak w mojej rodzinnej wsi w Beskidzie Sądeckim. Słońce zasłaniają chmury, ciało przyjmuje tlen, wybiegam. Najpierw ulicą Nad Potokiem i dalej w górę, żeby po kilku minutach znaleźć się przy Bramie Bolechowickiej. Tu, przy wejściu do doliny, po mojej lewej stronie króluje Filar Pokutników, po prawej Filar Abazego – widok, który rozpala wyobraźnię i każe przygotować sobie po powrocie buty wspinaczkowe na następny dzień.
Dlaczego biegasz?
Przyjemność? Pytają mnie często z niedowierzaniem ludzie. Są nieufni wobec moich zapewnień, „że tak, że przyjemność”. Trudno znaleźć mi na to inne słowo. Przyjemność, tak.
Biegam od zawsze, odkąd pamiętam, i o ile pierwsze biegi były związane z prozaicznymi rzeczami, które były moimi obowiązkami w rodzinnym gospodarstwie, to w dorosłym życiu jest już to ruch związany niemal wyłącznie z przyjemnością. Dorastając na wsi, w pagórkowatych terenach Beskidu, codziennie byłam (wraz z rodzeństwem) w nieustannym przemieszczaniu się. Należało być szybkim i zwinnym, to zapewniało bezpieczeństwo. Kto nigdy nie uciekał przed sforą bezpańskich psów, wałęsających się po polnych drogach, nie wie, ile można zawdzięczać bieganiu (i szybkiemu wspinaniu się na drzewa). Wracam myślami do czasu dorastania. Próbuję sobie wyobrazić, co mogłam robić czwartego sierpnia, kiedy jeszcze mieszkałam na wsi, powiedzmy wtedy, kiedy miałam siedem lat? Musiałby to być czwarty sierpnia sprzed dwudziestu ośmiu lat (aż tyle?). Zatem 1992 rok, sprawdzam: to wtorek. Poranek – tak to sobie przywołuję – jest chłodny. Dolina mojej wsi przynosiła nieciepłe, wilgotne poranki, aby wraz z upływem godzin i przesuwającym się słońcem nabierać temperatury. Tata budzi mnie i wiem, że to moja kolej, aby pójść ze zwierzętami w górujące nad wsią pola. Ze stajni wychodzą duże, tłuste krowy. Każda z nich ma swoje imię, są z nami od wielu lat. Gnam je w górę wzgórza, przeprowadzam przez brzezinę, kontroluję ich ruchy. Możliwe, że umiejętności biegowe, wykształcone właśnie przez aktywność wokół zwierząt, leżą u podstaw mojej obecnej siły biegowej. Bieg jako – wtedy – obowiązek, a teraz przyjemność. Sposób na życie. Filozofia ruchu.
Powrót do natury
Są miejsca i biegi, których się nie zapomina. Jak ten sprzed kilku lat w stanie Wyoming w USA. Wybiegłam z pola namiotowego rozbitego nieopodal Devils Tower w momencie, kiedy słońce odrywało się od horyzontu. Letnie powietrze już o tej porze rozpalało płuca. Przed moimi oczami majaczył ten cud przyrody, to ciało skalne powstałe sześćdziesiąt pięć milionów lat temu z zastygłej w głębi skorupy ziemskiej magmy, która przedostała się pomiędzy starsze skały. Biegnąc, myślałam o tym, co działo się tu miliony lat temu, a jednocześnie obserwowałam, w jaki sposób na mojej skórze skraplała się wilgoć poranka, która znikała, kiedy tylko słońce docierało na jej powierzchnię.
Sosnowy las otaczający Mato Tipila (tak w języku dakota brzmi nazwa skalnej wieży) przynosił ukojenie. Czułam obecność zwierząt, miałam wrażenie, że w czasie, kiedy przebiegam nieopodal nich, zatrzymują w głębi lasu swoje ruchy, zastygają, zastanawiając się, czy dźwięk, który niosę, przynosi spokój czy niebezpieczeństwo. Mulak białoogonowy musiał uznać moje płynne, zwierzęce przecież ruchy ciała za przyjazne – wyszedł z zarośli i stanął na środku ścieżki. To musiał być samiec, ważył – na oko – dziewięćdziesiąt kilogramów, jego ciało pokrywała sierść w kolorze czerwieni przechodzącej w brąz. I oczy: ciemne, czujne, uważne, otoczone białą obwódką, która podkreślała kirowy kolor. Poświęcił mi na tyle dużo uwagi, że zauważyłam jeszcze jego delikatne ruchy żuchwą. Był piękny. Zniknął w gąszczu, pokazując jeszcze tylko biały spód ogona.
Biegłam dalej, robiąc przy tej okazji cztery okrążenia wokół wieży. Wspinacze dotykali bazaltowych ścian. Mówili w różnych językach, udało mi się zarejestrować: angielski, polski, czeski i jakiś – z pewnością – z rodziny tych skandynawskich. Wieża zapierała dech w piersiach, kiedy podnosiłam na nią wzrok, musiałam zwalniać, przykuwała całą moją uwagę. Jedna z legend, ta pochodząca od ludu Kiowa, głosi, że siedem dziewczynek z tego plemienia bawiło się i zostało zaatakowanych przez potężne niedźwiedzie. Uciekając, zaczęły modlić się do Wielkiego Ducha, który w odpowiedzi na to podniósł grunt pod ich stopami, tworząc skalną wieżę. Charakterystyczne ukształtowanie ścian jest – według ludowego podania – efektem uderzeń niedźwiedzich pazurów w skałę. Zachwyt. Po kilkudziesięciu kilometrach, chłodząc ciało w rzece Belle Fourche, myślałam o tym, jak dobry jest ruch, który zbliża do natury.
Przypominam sobie teraz i inny bieg, mniej egzotyczny, bo nie o egzotykę tu chodzi. Toruń, kilka lat temu, to tam nocuję po jednym z moich literackich spotkań autorskich. Rankiem zakładam buty i biegnę wzdłuż Wisły. Rzeka mieni się srebrem, jakby rozlano tu rtęć. Po kilku kilometrach zatrzymuje mnie wysoki, nosowy, kraczący dźwięk. Rozpoznaję śmieszki, ptaki z rodziny mewowatych – żerują, brodząc w płyciźnie rzeki. Światło poranka roziskrza ich ciała w taki sposób, że chyba mogę – ponownie – mówić o pięknie.
Zatem przyjemność, o której mówię w kontekście biegania, nie wiąże się tylko z przyjemnością ciała, z tym, że w czasie ruchu mięśni można zrównoważyć sobie pracę myśli (szczególnie jeśli codziennym zajęciem jest praca naukowa na uniwersytetach). Przyjemność, o której mówię, dotyczy również tego wszystkiego, co daje biegaczowi mijany świat, i nie musi to być bieg w zamorskich rejonach, to może być ta spotkana na toruńskim odcinku Wisły pospolita mewa śmieszka. Możliwe, że bieganie (ruch w ogóle) otwiera na proste epifanie, te płynące z wnętrza biegacza i z otaczającej go natury. Jest jeszcze i to – praca pamięci wydobywana przez pracę ciała.
Rebecca Solnit w swojej znakomitej książce Zew włóczęgi[1] pisze: „Pamięć, wzorem umysłu i czasu, jest nie do pomyślenia bez wymiaru fizycznego, a uzmysłowienie jej sobie w postaci fizycznej przestrzeni wymaga obrócenia jej w krajobraz, w którym zmieszczą się jej treści, gdyż tylko to, co umiejscowione, może zostać uchwycone. Słowem, jeśli pamięć wyobrazić sobie na kształt jakiejś rzeczywistej przestrzeni – miejsca, teatru, biblioteki – to akt przypominania sobie stanie się w wyobraźni aktem rzeczywistym, czyli czynnością fizyczną: chodzeniem”. Zatem ruch jako katalizator wspomnień, który angażuje pamięć, myśli.
Z kim się ścigam?
Jednym z najważniejszych odkryć dotyczących biegania, odkryć, które przyszły do mnie w czasie biegu na sto dwadzieścia kilometrów we włoskich Dolomitach (Lavaredo Ultra Trail), było uzmysłowienie sobie, że nie muszę się z nikim ścigać. W książce Dajcie im popływać[2] autorstwa założyciela marki Patagonia, Yvona Chouinarda, mówi on o tym, że jest 80-procentowcem – to znaczy, że w każdą nową pasję wchodzi nie na pełne 100 procent. To pozwala mu cały czas robić rozmaite rzeczy, rozwijać nowe zainteresowania, a także chroni przed obsesją i dochodzeniem do granic czy ich przekraczaniem w jednej dziedzinie. Wydaje się to rozwiązaniem bezpiecznym i pozwalającym na czerpanie maksymalnej przyjemności z danej aktywności – a jak już wspomniałam, przyjemność jest tu kluczowa. Ale wtedy, w palącym słońcu, nie myślałam jednak o przyjemności.
Niefortunne okoliczności sprawiły, że w połowie biegu nie dostałam swojego przepaku, który dotarł do mnie dopiero na setnym kilometrze. Lavaredo Ultra Trail przyniósł mi fizyczny ból i po raz pierwszy myśl o tym, że zbliżam się do niebezpiecznej granicy, że może powinnam zejść z trasy. Przekonałam się równocześnie, że jestem silna, uparta i – uwaga – błyskotliwa, jak wtedy, kiedy przed ostatnim leśnym odcinkiem, tracąc ciepło, napełniłam camelbak gorącą herbatą, która grzała moje wyczerpane ciało przez ostatnie kilkanaście kilometrów, aż do mety.
Mówi się o tym biegu, że tak naprawdę zaczyna się on od setnego kilometra. Ten start przyniósł mi też niebywały spokój i umiejętność przechodzenia na równy oddech, który wykorzystuję już nie tylko w bieganiu, ale i w stresujących momentach codziennego życia. Najważniejszym odkryciem było jednak to, że zaliczam się do 80-procentowców – nie ścigam się z nikim, bo nie rywalizacji szukam w bieganiu, a spokoju, harmonii, uważności. Jeśli coś ma mi podnieść ciśnienie, to wolę, żeby to nie były momenty wyprzedzania rywali, tylko orzeł bielik kołujący nad głową.
Las jako stan umysłu
Dolinę Bolechowicką przesłania mgła. To już końcówka dwudziestokilometrowego treningu. Ściemnia się, wybiegam z lasu, wchodzącego w skład rezerwatu przyrody Wąwozu Bolechowickiego. Ziemia oddaje ciepło, tak samo, jak moje ciało. W górnej części lasu spotkałam lisa. Spojrzał mi w oczy (tak!). Las, przez który biegłam, przypominał mi ten tatrzański – można spotkać tu świerki, jodłę, szarą olchę. Myślę o przyszłorocznym biegu wzdłuż Wisły: na jakim odcinku trasy będę czwartego sierpnia 2021 roku? Jaka pogoda złapie mnie w Połańcu? Ile przyjemności i ile bólu będzie za mną, a ile przede mną? Możliwe, że będzie już po wszystkim.
Przed domem ściągam buty i skarpety, zanurzam nogi w potoku Bolechówka. Jest krystalicznie czysty i krystalicznie – jeśli temperatura mogłaby mieć kolor – zimny. Zamykam oczy, próbuję odpowiedzieć sobie na pytanie: o czym myślę, kiedy biegnę?[3] Myślę o świecie, o nas w tym świecie, o ściągniętym przed chwilą z nadgarstka kleszczu, o słyszanym podczas biegu dwusylabowym odgłosie ptaka (to musiał być derkacz), o tym, że nadchodzi noc i będzie to noc burzowa. Na ganku witają mnie psy: Sonia i Łatka. Obwąchują mnie, jakby zwęszyły lisa.
Małgorzata Lebda
[1] Rebecca Solnit, Zew włóczęgi, Wydawnictwo Karakter, Kraków 2018, s. 121-122.
[2] Zob. Yvon Chouinard, Dajcie im popływać. Historia przedsiębiorcy mimo woli, Wydawnictwo Mayfly, Warszawa 2011.
[3] Parafrazuję tu tytuł książki Haruki Murakamiego O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu, Wydawnictwo Muza, Warszawa 2010.