Patrząc na ruiny osad, wybudowanych na najbardziej niedostępnych górskich terenach, ciężko powstrzymać myśl: Inkowie musieli być prawdziwymi estetami. Lokalizacja miast, ukrytych między wzgórzami Andów, jest raczej mistyczna, niż pragmatyczna.
Mówisz Peru, myślisz Machu Picchu. To miejsce odwiedza rocznie półtora miliona turystów, a liczba ta wciąż rośnie. Będąc na miejscu, trudno odeprzeć myśl, że najsłynniejszy zabytek Ameryki Łacińskiej, stał się popkulturową wydmuszką, a jego historyczne znaczenie zanika pod stertą instagramowych selfies.
Skalne miasto jest symbolem kultury, która sześćset lat temu zbudowała swoje wioski na najbardziej niedostępnych terenach Andów. Inkowie nie tyle zaadaptowali przyrodę pod swoje bytowanie, co wpisali się swoją obecnością w krajobraz, który uznawali za boski. Jak to poczuć w towarzystwie 2,5 tysiąca turystów?
Na szczęście są jeszcze opuszczone miasta Inków, zagubione w andyjskich Kordylierach. Nawet jeżeli trzeba przejść sto kilometrów przez trzy przełęcze i pokonać 10 tysięcy metrów przewyższenia, by do nich dotrzeć – warto, bo droga jest tu najlepszym celem!
Święta Dolina Inków
Cuzco to miasto założone w XII wieku przez pierwszego inkaskiego władcę Manco Capaca. To jednak pomniki jego następcy, wielkiego imperatora Pachacuteca, zdobią każdy plac regionu. Właśnie on scalił wielość ludów andyjskich i stworzył inkaski naród. To z niego są dumni współcześni Peruwiańczycy, którzy sięgają do korzeni swojej historii. To za jego panowania stanęły imponujące budowle, z Machu Picchu i Choquequirao na czele. Cuzco leży w tak zwanej Świętej Dolinie Inków, która jest jednym wielkim stanowiskiem archeologicznym.
Kompleks ruin Sacsayhuaman jest przykładem jednej z wielu zagadek Inków. Fortecę zbudowano z tysięcy wielotonowych kamiennych bloków, nie używając zaprawy, ani koła do transportu głazów. Jak tego dokonano, do dziś pozostaje tajemnicą. Hiszpańscy konkwistadorzy, na widok budowli, uznali ją za dzieło szatańskie, dając początek końca wielkiemu imperium inkaskiemu.
Choquequirao trek. Przez Andy śladem inkaskich ruin
O ruinach Choquequirao dowiedzieliśmy się przez przypadek, czytając książkę „Biała skała. W głąb krainy Inków” autorstwa Hugh Thomsona. Ciekawość wzbudził w nas opis tego, jak ekspedycje archeologów niespodziewanie natrafiały na wiele kompleksów inkaskich ruin w pasmie górskim Vilcabamby. Ta okolica to dystrykt mistyczny, tajemniczy i bardzo symboliczny. To tutaj została przelana krew ostatnich Inków, którzy pozostawili po sobie więcej tajemnic, niż współcześni archeolodzy są w stanie wyjaśnić.
Ruszyliśmy w Andy. Po raz pierwszy, nie tylko dla gór, lecz celem kulturowej eksploracji.
Aby dotrzeć do ruin miasta Choquequirao, trzeba przez trzy dni dać solidny wycisk nogom, pokonując po drodze Apurimac, jeden z najgłębszych kanionów świata. Nazwa kanionu pochodzi od rzeki płynącej w jego wnętrzu i tłumaczona jest jako „Bóg, który ma głos” lub „Wielki Mówca” ( z języka quechua Apu – świętość, Rimac – mowa). Rzeka w istocie przemawia bardzo głośno i spektakularnie przez 890 kilometrów, zasilając matkę amerykańskich rzek: Amazonkę. Z wioski Cachora położonej na 3000 metrów n.p.m. schodzimy 1,5 km w dół po kamienistych serpentynach, by tego posłuchać.
Droga jest męcząca, ale jednocześnie przepiękna. Nad kanionem latają kondory, łapiąc ciepłe wiry powietrza, dzięki którym ich gigantyczne cielska mogą wzbić się w górę. Wilgotność i upał dają w kość, ale, przy takiej pogodzie, można obserwować zapierający dech w piersiach spektakl chmur, kładących się na zielonych stokach Andów.
Kolejny dzień to, dla odmiany, strome 1500 metrów w górę, gdzie, za małą wioską Marampata, widzimy nasze pierwsze tarasy inkaskich ruin, ukryte w andyjskich stokach. Nawet nie wiedzieliśmy o ich istnieniu! Paqchayouk i Paraqtepata – dowiadujemy się ze znaku, kiedy, dwie godziny później, rozbijamy namiot tuż nad nimi. Po raz pierwszy w historii naszych górskich wypraw, czujemy równy podziw dla majestatu przyrody, co dla ludzi, którzy kiedyś mieli tu swój dom. Nie można oprzeć się wrażeniu, że celowość takiej lokalizacji osady była bardziej estetyczna, niż pragmatyczna.
Święta w Złotej Kołysce
W drodze do siostry Machu Picchu, jak nazywane jest Choquequirao, mijamy kilka drobniejszych kompleksów ruinnych. Pniemy się w górę, aby w końcu mieć tylko dla siebie to niesamowicie zachowane dawne miasto Inków. W języku quechua Choquequirao oznacza Złotą Kołyskę, prawdopodobnie z powodu z położonych w zagłębieniu przełęczy i błyszczących w słońcu kamiennych budowli. Podziwiamy pozostałości miasta, w których nawet laik może dostrzec plac główny z tak zwaną Calancą, czyli salą obrad ówczesnych mędrców. Czytamy historię miejsca z jego murów. Inkowie nie pozostawili po sobie żadnego piśmiennictwa.
Kilkadziesiąt metrów niżej, z kompleksu tarasów 24 Lam roztacza się piękny widok na kanion Apurimac, a w oddali majaczy Rio Blanco, z którą przyjdzie nam się zmierzyć.
Trzydniowy trud podejść i zejść skutecznie odstrasza turystów. Spędzamy tu kilka godzin i spotykamy jedynie dwie dziewczyny z Francji, wracające do Cachory. My idziemy dalej, do tajemniczych ruin, o których na próżno szukać informacji w przewodnikach. Opisane w reportażu „Biała Skała”, Pincha Unuyoc to nasze kolejne miejsce biwakowe. Czujemy się jakbyśmy byli tu jedynymi ludźmi od dawna. Zasiadamy na „tarasie” i patrzymy na wszechwładną przestrzeń, zanim cowieczorna ulewa nie zagoni nas do namiotu.
Czwarty dzień treku to zarazem wigilia Bożego Narodzenia. Pięćset metrów w dół, tysiąc w górę i zdobywamy drugą dolinę. Po całym dniu w deszczu, trafiamy, przez klimatyczną andyjską dżunglę, do wioski Maizal. Składa się z dwóch domów. Seniora Tomasa pozwala nam rozbić się na swoim podwórku. Sprzedaje nam pomidory, ryż i jajka. Wigilijną kolację jemy w towarzystwie kur, dwóch psów i kota albinosa. Nie wypatrujemy pierwszej gwiazdki. Szybko zasypiam, gdyż kolejne dni to ostre podejście na przełęcz Juan Pass na 4150 m n.p.m.
Mimo deszczowej pogody (grudzień to sezon mokry w Andach), idziemy z nowym zapałem. Przed nami odkrywa się gęsty las, wybrukowany inkaskimi drogami. Kolejne materialne świadectwo niesamowitej tradycji Inków. Drogi zbudowane 600 lat temu, w pożerającej wszystko dżungli, służą mieszkańcom górskich wiosek do dziś.
W ciągu następnych dwóch dni, dzięki drogom Pachacuteca, pokonujemy kolejne 2,5 tys. metrów przewyższenia, a towarzyszą nam kolibry, tukany oraz nawoływania nieznanych zwierząt. Ludzi brak. Spotkanie z cywilizacją następuje w wiosce Yanama, gdzie po raz pierwszy od pięciu dni zamawiamy obiad w gospodzie i korzystamy z dobrodziejstw lodowatego prysznica. Przed nami najwyższy punkt programu – Yanama Pass (4660 m n.p.m), na który mozolnie wdrapujemy się kilka godzin. Nogi z waty, oddech słaby, a stąd jeszcze drugie tyle w dół, do kolejnej wioski Totora. Nagrodą i zachętą do dalszego marszu jest towarzystwo najwyższego szczytu Kordyliery Vilcabamby, Salkantay (6271 m n.p.m). Żegnamy się z ośnieżonymi Andami i lodowcem, bo przed nami znów zmiana klimatu i powrót na leśne stoki.
Selfie z lamą
Niestety przychodzi pobudka z andyjskiego snu. Najpierw Santa Marta, pierwsze miasteczko od tygodnia, a potem piesza droga wzdłuż torów do Aguas Calientes, zwanego wioską Machu Picchu. Te 10 km pokonujemy pośród backpackerów i turystów. Ci bardziej przy kasie, za kilkadziesiąt dolarów, jadą elegancko odrestaurowanym pociągiem, noszącym imię badacza, któremu przypisuje się odkrycie miasta – Hirama Binghama. Samo Aguas Calientes przypomina cepelię, z drogimi hotelami, pośród nieco tańszych pensjonów i restauracjami serwującymi pizzę, pastę i burgery.
Jest też opcja na camping, na którym o dziwo jesteśmy sami. Chcąc zobaczyć „czyste” Machu Picchu należy wyruszyć jeszcze przed świtem. Bramy ruin otwierane są o 6:00 rano i kiedy tam docieramy, widzimy już kilkanaście zaparkowanych autokarów i dużą kolejkę. Pogoda fatalna, chmury zasłaniają to, po co tu przyszliśmy – najsłynniejsze miasto zgładzonego ludu. W końcu wiatr rozdmuchuję gęstą zawiesinę, a my znów myślimy: Inkowie to jednak byli prawdziwi esteci!
Wielu badaczy potwierdza teorię, że inkaskie miasta były budowane w tych niesamowitych górskich terenach nie tyle dla ochrony przed innymi ludami, a właśnie ze względu autotelicznego obcowania z naturą. Pięknie jest przez kilka minut, potem można szybko się zmęczyć. Ochrona co chwilę używa gwizdków, aby powstrzymywać przed wchodzeniem na mury, wychylaniem się do selfie nad przepaścią, czy zagradzaniem przejścia innym. Do lam, które służą za żywe kosiarki, ustawiła się długa kolejka. Okazuje się, że odwiedziny tu bez selfie z lamą nie bardzo się liczą.
Wspaniale jest zobaczyć Machu Picchu a jednocześnie dość smutno. Ze względu na przeludnienie i liczne sprzeciwy naukowców, wprowadzono dzienny limit turystów. Wydaje się, że nadal jest on zbyt liberalny. Trzeba chronić ten Cud Świata, bo bezmyślnie go zadepczemy. Gdyby nie nasza droga przez góry, niespecjalnie rozumielibyśmy, na co patrzymy i selfie z Machu Picchu wrzucilibyśmy do kompletu tych z krzywą wieżą z Pizy, mauzoleum Taj Mahal czy piramidą z Luwru. Dzięki wędrówce poczuliśmy mocniej Andy, jako góry zamieszkałe przez Inków.
Tekst: Katarzyna Strzelska
Zdjęcia: Katarzyna i Kostek Strzelscy
Instagram: @content_travelers
You Tube: Kostek Strzelski