W sezonie 2016r. dużo się działo, ale niestety nie za wiele w temacie wspinania. Szczerze powiedziawszy był to mój najsłabszy sezon wspinaczkowy od wielu lat. W zasadzie nie ma się co dziwić, skoro ostatniej zimy miesiąc po usunięciu dużej części łąkotki nadal miałem problem z chodzeniem po schodach. Nie mówiąc już o wspinaniu. Na życie trzeba było zarabiać pieniądze, zatem jako zawodowy instruktor szkolący latem i zimą w górach miałem „mały” problem. Zamiast spokojnej rekonwalescencji i ćwiczeniom fizjoterapeutycznym poddałem moją nogę testom na wytrzymałość, wybierając się zbyt szybko w góry. Czas powrotu do zdrowia uległ wydłużeniu.
Rok poprzedni był dla mnie bardzo intensywny. Bieganie, wspinanie, narty, które uskuteczniałem z myślą o wstąpieniu do TOPRu, praca, a tak naprawdę bardzo dużo pracy. Wszystko to, a także zaniechania w postaci rozciągania i rehabilitacyjnej jazdy na rowerze spowodowały, że doszło do rozwarstwienia i pęknięcia łąkotki w lewym kolanie, a w efekcie blokady kolana.
Skończyłem 36 lat i z pewnością jest to już wiek kiedy coraz bardziej muszę przyglądać się i słuchać swojego organizmu, w innym wypadku kontuzje i urazy będą pojawiały się częściej. Mając problem z chodzeniem po schodach nauczyłem się tak poruszać po górach, aby wejścia na okoliczne szczyty Hali Gąsienicowej, czyli głównego miejsca mojej pracy, nie stanowiły problemu. Na szczęście noga zaczęła zdrowieć i z każdym miesiącem czułem znaczą poprawę.
Z końcem zimy głód na wspinanie był tak duży, że czasami po dniu szkolenia udawało mi się przewspinać coś łatwego w stylu solo, jednak traktowałem to bardziej jako rehabilitację oraz sposób na jakiekolwiek zaspokojenie głodu wspinaczkowego. W ten sposób udało mi się zrobić standardy kursowe po „robocie”, czyli po dniu szkolenia (np. Północny Filar Świnicy czy Bez znaczenia na Buli). Z liną zaczęły padać drogi o sportowych trudnościach drytoolowych w ciężkich jak ołów butach Spantikach La Sportivy do M8. Z moją formą nie było już tak źle.
Nadszedł koniec lutego kiedy po raz pierwszy wbiłem się z moim dobrym kolegą Wojtkiem Malawskim w drogę, nazwijmy to bardziej wspinaczkową, „Polaka w Kosmosie” na Kotle Kazalnicy. Drogi nie zrobiliśmy w zamierzonym stylu, ale bezsprzecznie dobrze się powspinaliśmy.
W doliny wkroczyła wiosna i wraz ze Staszkiem Piecuchem (członkiem legendarnego „dream teamu”) z końcem kwietnia wybrałem się do Włoch w celu inauguracji sezonu letniego. Nie znam drugiej tak napalonej na wspinanie osoby jak Staszek. 8dniowy wyjazd zamienił się w 8dniowy ciąg wspinania. Do ostatniego dnia udawało nam się robić drogi do 7b, 7b+ w stylu os lub flash. Po tym wyjeździe konieczny był dla mnie niemalże tygodniowy odpoczynek.
Z moją dojrzewającą do porodu żoną i czteroletnią córką Zosią oraz grupką znajomych wybrałem się w najpiękniejszy według mnie rejon wspinaczkowy w Polsce, Hejszowinę. Wspinanie w sudeckim piaskowcu poza odpowiednim przygotowaniem fizycznym wymaga przede wszystkim dobrej techniki i spokojnej głowy. „Piachy” angażują ciało i umysł, dla wspinaczy skalnych chcących się całościowo rozwijać powinny być jazdą obowiązkową. Przysłowiowej cyfry tutaj nie zrobimy, natomiast z pewnością dobrze się powspinamy.
Czasami zadaję sobie takie pytanie: po co ja się w ogóle wspinam, czy wspinanie jest dla mnie jedynie sportem, czy czymś więcej? Wspinam się, bo po prostu lubię, to tylko tyle i aż tyle. Nie oznacza to wcale, że współzawodnictwo oraz trudności zamknięte w cyfrze w skałach oraz górach są bez znaczenia, bo nie są, jest to dla mnie element oczywiście motywujący. Najważniejsza jest jednak sama przygoda z tym związana oraz pojawiające się emocje. Dziwnie to zabrzmi ale nie wspinam się tyle dla przyjemności co głównie dla przeżyć, wzniesień, satysfakcji, a dalej idąc przygody.
Przygoda jest dla mnie tym co liczy się we wspinaniu najbardziej i nie ma znaczenia czy robię Słoneczny Filar w skałkach gdzieś pod Częstochową, filar Świnicy czy Filar Kazalnicy. Znaczenie ma to, ile daję z siebie podczas danego przejścia, a w efekcie ilość satysfakcji jaką z danego przejścia otrzymuję. Całe szczęście emocji nie da się tak po prostu zamknąć w „cyfrze” .
Szkoląc wspinaczy na kursach taternickich, a miałem ich w samym sezonie letnim aż pięć, starałem się poza nauką rzemiosła taternictwa, motywować ludzi do wspinania. Myślę, że udaje mi się robić to z sukcesem. Dla mnie osobistym sukcesem była ciągła satysfakcja ze szkolenia do ostatniego dnia kursu. Podczas jednego z takich szkoleń „niespodziewanie” żona urodziła nam syna Antka.
Od paru ładnych lat nie jestem już tylko wspinaczem i instruktorem, ale także mężem, a przede wszystkim ojcem i to powoli, ale coraz skuteczniej zaczyna do mnie docierać z każdym wypowiadanym przez moją córkę zdaniem zaczynającym się od słowa „Tato…”.
Jan Kuczera (Szkoła Wspinania HardRock)