Piotr Sztaba: Upadek alpinistycznej klasy średniej
Jako taternik z 30-letnim stażem i od kilku lat zawodowo pracujący instruktor PZA, obserwuję rodzaj oraz aktywność wspinaczkową na terenie Tatr. Zmiany ustrojowe wpłynęły mocno na życie w dolinach, a góry choć stoją dalej, to zaczynają być atrakcyjne w inny sposób.
Gdy zaczynałem się wspinać na Hali Gąsienicowej czy w Morskim Oku, to w środku sezonu zimowego spotkać można było kilkunastu taterników i jedną lub dwie turystki błąkające się po okolicy w oczekiwaniu na powrót herosów. Obecnie proporcje są odwrócone i to właśnie turyści dominują, a taternicy są zdecydowaną mniejszością. Szereg wpisów w książce wyjść może dawać mylny obraz o tym, że taternictwo ma się dobrze, ale po bliższej analizie okazuje się, że herosi dwudziestego pierwszego wieku atakują w większości drogi, które są standardem z początku kursu taternickiego. Przejścia dróg trudnych są rzadkością. Pokazuje to, że zmniejszyła się znacznie ilość wspinaczy klasy średniej, z których grona budowany jest mocny trzon tych najlepszych. W latach 80-tych przy mocnej i dużej klasie średnich wspinaczy było z czego wybierać – obecnie nie bardzo jest z czego.
W okresie świetności polskiego himalaizmu zimowego nie było alternatywy. Większość musiała się wspinać w Tatrach, bo tylko niewielka grupa najlepszych mogła opuścić kraj na wyjazdy klubowe czy centralne. Ogromną motywacją było dołączenie do nich i wzięcie udziału w takim egzotycznym, pełnym przygód wyjeździe.
Obecnie wspinacze mają szereg możliwości wyjazdu zimą w dużo cieplejsze miejsca, takie jak Grecja, Hiszpania czy Maroko. Świat stoi otworem, a problemem nie są koszty, tylko czas. Efektem tego jest ciągle podnoszący się poziom polskiego wspinania sportowego i coraz większa grupa wspinaczy sportowych w „klasie średniej”. W tym właśnie upatruję szansy na powrót do realizacji trudnych celów alpejskich. Można pomyśleć, że rasowych alpinistów nie powinno ciągnąć w skały, że alpinizm ma niewiele wspólnego ze sportem, ale przecież Ueli Steck, Simone Moro, Stefan Glowacz i wielu innych, świetnych alpinistów regularnie odwiedza ogródki skałkowe i wspina się doskonale. Takim wspinaczem jest też Wojtek Kurtyka czy Janusz Gołąb (pierwsze zimowe wejście na G1). Mam nadzieję, że tego typu alpinistów będzie coraz więcej, bo jest to dobra droga. Jeżeli ciało wspinacza hartowane fizycznie i psychicznie w treningu skalnym trafi na dobry grunt, to po odpowiednim przygotowaniu da dobre efekty w górach wysokich.
Czy nie ma już potrzeby w mężczyznach, by mierzyć się ze swoim strachem i ograniczeniami? Myślę, że ta potrzeba wciąż jest obecna, jednak często realizowana inaczej, z uwagi na ograniczenia jakie nam narzucono i jakie sami sobie nakładamy w dolinach. Potwierdzeniem przykładu, że potrzeba wyzwań nie zanika, jest lawinowo rosnąca liczba osób, które biorą udział w „wyrypach”, „harpaganach” i tym podobnych biegach.
Jesteśmy społeczeństwem „na dorobku”, stąd popularny w Polsce pracoholizm. Chcemy zapewnić byt i godne utrzymanie rodzinie, a dodatkowo system jest tak skonstruowany, że łatwo uwiązać się na smyczy konsumpcji. Do tego dochodzi strach przed utratą pracy i alpinista w dorosłym życiu umarł zanim się narodził J. Do bycia alpinistą trzeba poświęcić wiele: dedykować energię, uwagę, czas, odłożyć dużo rzeczy zbędnych. Jeżeli nawet ktoś chce być alpinistą i ma taką duszę, to proces wzrostu jest długi i trudny, a efekt nieprzewidywany, ponieważ do ułożenia jest bardzo wiele elementów.
Obecnie „dorosłe życie” nie wytrzymuje konfrontacji z alpinizmem na poważnym poziomie, więc często jedyne co pozostaje, to rekreacja wspinaczkowa lub wspomniane bieganie. Szybkie życie pozwala uprawiać bieganie niejako z doskoku, wcisnąć w napięty kalendarz tygodnia i wystartować w wyrypie nawet gdy będzie zła pogoda.
Skąd taki proces i zmiana? Może coś nie tak jest ze szkoleniami? Instruktorzy PZA szkolą na pewno twardą ręką na kursach taternickich, bo muszą nauczyć samodzielności w pionowym, skalnym świecie. W realu taternictwo czy alpinizm okazuje się być zajęciem trudnym, niebezpiecznym i wymagającym dużej ilości czasu oraz motywacji . Efekt jest taki, że tylko nieliczni kursanci chcą podnosić swój poziom i regularnie jeździć w góry. Ten fach nigdy nie był inny. Dawniej jeszcze bardziej niebezpieczny, sprzęt wielokrotnie gorszy i droższy. Ludzie mieli znacznie mniej na co dzień, ale za to więcej czasu. Te ograniczenia nie odstraszały licznych pokoleń alpinistów, ponieważ góry były gwarantem przygody, w którą trzeba się całkowicie zaangażować pomimo nieprzewidywalnego wyniku.
Od wielu lat Polski Związek Alpinizmu dotuje alpinistyczne wyprawy celowe i prowadzi unifikacje wspinaczkowe. Pod szyldem „grupy młodzieżowej PZA” zaprasza do współpracy dobrze zapowiadających się wspinaczy sportowych, dając im możliwość rozwoju pod okiem doświadczonych instruktorów. Program ten daje pozytywne efekty, ale potrzeba jeszcze kilku edycji by odbudować silną grupę. Jeżeli chcemy mieć mocnych alpinistów, to muszą się znaleźć pieniądze, bo obecne warunki społeczne nie wspierają tego procesu, tylko go hamują. Ministerstwo Sportu za pośrednictwem PZA finansuje programy rozwojowe, czasami Kluby Wysokogórskie dotują wyjazdy, sponsorzy wspierają na miarę swoich możliwości. Kiedy jednak alpinista wpadnie już w wir dorosłego życia, to wszystko i tak nie jest wystarczające. Koszty życia są dziś wysokie, oczekiwania społeczne i rodzinne ogromne, a na alpinizmie się traci.
Może alpinizm powinien pozostać domeną dziwaków, którzy nie założyli rodzin i nie dbali o karierę zawodową? Moim zdaniem góry nie są tego warte, a środowisko dziwaków nie wróży najlepiej.
Natura nie lubi próżni, a ludzi ciągnie w góry, choć wielu nie wie dlaczego. Góry są niebezpieczne, dlatego wiele osób chce się szkolić w zakresie zimowej turystyki wysokogórskiej u instruktorów PZA . Często pytam kursantów, dlaczego wybrali kurs turystyki. Odpowiedzi są różne: motywacja do zrobienia czegoś nowego, poznanie Tatr w zimowej szacie, uczenie się od fachowców, niechęć do eksperymentowania z własnym bezpieczeństwem oraz to, że turystyka wydaje się być bardziej osiągalna niż alpinizm. Skoro mamy tak dużą ilość turystów zimowych, to czy nie próbować robić z nich alpinistów? Może się da, skoro mają marzenia i dusze które ciągną ich w góry? Oczywiście, że się da jeśli „turysta” przejdzie normalną drogę, czyli wyląduje w skałkach i ponownie wróci w Tatry, tym razem w poszukiwaniu skalnych ścian. Turystyczne zimowe doświadczenie będzie procentować w przyszłości, bo w alpinizmie zawierają się elementy turystyki na podejściu czy zejściu ze ściany, jednak to tylko konieczny dodatek do wspinania, a nie cel.
Ciekawych i mocnych przejść dokonują często osoby związane zawodowo z górami: Instruktorzy PZA, przewodnicy i ratownicy TOPR. Temu gronu osób, niejako uprzywilejowanemu, czasami udaje się łączyć pracę z pasją. Częste przebywanie w zimowym terenie wysokogórskim oswaja kondycyjnie i mentalnie, to w końcu nasz drugi dom. Przejścia wspinaczkowe osób z tego grona są często wybitne, jednak i tej grupy zawodowej nie ominęły zmiany ustrojowe. Pilnują swojej pracy i zdrowia, a na daleki, ambitny alpinizm często nie starcza czasu lub siły, choć są wyjątki. Łącząc swoje zawodowe życie z górami muszą pracować dużo, bo na górach chyba jeszcze nikt się nie dorobił (poza renomowanymi producentami sprzętuJ). Często są to pasjonaci, którzy świadomie zgadzają się na niższy standard życia i ryzykowną, ciężką pracę.
Myślę, że różnica pomiędzy poziomem zawodowym i rekreacyjnym będzie jeszcze się powiększać – tak jak na zachodzie. Póki co, jesteśmy społeczeństwem nie dostrzegającym ceny jaką płacimy za mieć, a nie być. Warto pamiętać, że taternictwo i alpinizm kształtują charyzmę budującą się na trudnych wyborach, które tylko z pozoru nie są opłacalne.
Góry się nie zmieniły, ale zmieniają ludzi!
Piotr Sztaba (Instruktor Taternictwa PZA, szkoła wspinania Kilimanjaro)
ERRATA Waldka Niemca
Piotrku, współpracujemy owocnie od wielu lat, ale różnimy się w wielu kwestiach. Chociażby w użyciu języka. Ty pięknie wyrażasz swoje myśli, budujesz kwieciste zdania i lubisz ozdobniki. Ja jestem prostym wspinaczem, dlatego używam prostego języka.
I napiszę wprost: świat (również wspinaczkowy) się zmienia. Niestety zmienia się na gorsze. Nie pomoże tu polityczna poprawność typu: „nie gorsze tylko po prostu inne” czy podobne tego rodzaju zaklęcia.
Mamy lata 80-te, głęboka komuna, w sklepach nie ma niczego, wynagrodzenie za przebywanie w pracy wystarcza na kilka zakręcanych karabinków lub ćwiartkę liny. Mam prawie dwadzieścia lat i mnóstwo czasu. Jestem uczniem technikum chemicznego ale w szkole raczej nie uczę się a „bywam”. Bo „jestem” w górach.
W Moku, Piątce i na Hali ponieważ Słowacja jest prawie absolutnie niedostępna. I w tych siermiężnych latach tabor w Moku pęka w szwach. Na drogi na Kazalnicy prowadzimy dzień wcześniej zapisy żeby nie było kolejek na Filarze czy Pająkach. W ładną pogodę po kilkanaście przejść dziennie. Teraz, po trzydziestu latach jest podobnie. Po kilkanaście przejść dziennie, tyle że Klasycznej na Mnichu. Podobno historia powraca jako farsa… . Przejść Kazalnicy jest kilkanaście ale w całym sezonie (jeżeli jest dobry).
Piszesz, że zanika potrzeba wyzwań. Ładnie. Ale ja sobie myślę, że niewieściejemy. Ma być miło, szybko i wygodnie. Po kiego czorta się męczyć?
Zimą zmiany widać jeszcze wyraźniej. Gdzie są przejścia takich standardów jak Filar czy Świerz na Mięguszu? Tej klasy drogi robiło w sezonie kilkanaście zespołów. To był szeroki środek, nie top. Standard.
O Kazalnicy przez litość nie wspomnę. Mamy jakiś rok z początku lat dziewięćdziesiątych, styczeń albo luty, zamknięte schronisko w Moku (śpimy po znajomości na glebie), godzina 2.00 w nocy i do wyjścia szykują się trzy zespoły: Duduś z Rybą na Kazalnicę na Diretkę, ekipa Mietka Ziacha i ś.p. Timura na środek ŻTM-u i ja ze ś.p. Januszem Księskim na Superkę na Kazalnicy. Tydzień wcześniej Janusz z Piotrkiem Fastnachtem robili Łapiniaka, tydzień później ja z Kalim to samo w 8 godzin. Teraz takiej aktywności wystarczy na cały sezon. Dobry sezon… Jeżeli do „przejść sezonu” zalicza się Korosada to chyba komuś pomyliła się odwaga z odważnikiem. Piszę o drodze, którą na rozwspinanie 30 lat temu robiło kilkanaście zespołów w sezonie, a jeżeli ktoś się nie zmieścił w jeden dzień to się ze wstydu nie przyznawał, że w ogóle tam był…
Co jest teraz zimowym standardem? W Moku Bula pod Rysami i Baby Mnichowe (prawda, że honorna, górska nazwa?), na Hali Próg Kotła Kościelcowego i Czuba nad Karbem. Drogi, których nikt 30 lat temu nie robił bo wtedy takich „wierzchołków” po prostu nie było. Nikt ich nie zauważał, wzrok prześlizgiwał się bo szukaliśmy ścian, a nie zboczy.
A Ty piszesz o „długim i trudnym procesie wzrostu”. Dyplomata…
Zauważ, że argument dostępności innych gór tutaj nie ma zastosowania. To nie dlatego 99% zespołów robi w Tatrach zimą drogi bez trudności ponieważ wszyscy lepsi wyjechali w łatwiej obecnie dostępne Alpy. W Alpach też mało kto się wspina…
Siedzimy razem całą zimę na Hali więc na pewno pamiętasz niedawny „wypadek” na Potoczku? Kilkunastu chłopa całą noc, przy dużym wietrze ściągało dwójkę, która nie umiała się wycofać z potwornego urwiska składającego się z półek śnieżnych przetykanych parometrowymi ściankami. Do góry dwa wyciągi po śniegu, w dół dwa zjazdy. Celowo nie piszę o braku umiejętności (chociaż faktycznie ta dwójka była cienka jak szczypiorek w marcu) bo umiejętności nie mają tu nic do rzeczy. Normalnemu wspinaczowi (jeżeli nie było wypadku – a nie było) do głowy by nie przyszło wzywać pomoc tylko dlatego, że piździ i jest ciemno. Spaliłby się ze wstydu. Jeszcze trochę zimy zostało więc czekam na pierwszą „akcję ratunkową” na Kochańczyku (bo biwak już był…).
A ty piszesz, że „winna” jest zmiana ustrojowa…
Wiem co mi odpowiesz: że dawniej byłem „piękny i młody”, a teraz jestem starym zgredem i tylko narzekam. Otóż faktycznie: narzekam. Można by też powiedzieć, że po prostu opisuję rzeczywistość. Wychodzi na to samo…
Ale żeby nie było, że tylko narzekam to coś Ci zaproponuję. Programy PZA typu „Grupa Młodzieżowa” to faktycznie świetny pomysł Ciesioły i jego przyjaciół. Ale on nie rozwiąże problemu zaniku wartościowych przejść. Problem jest głębszy niż tylko szkolenie czy pieniądze. Tu chodzi bardziej o zmiany w świadomości, o to jak widzimy góry, co znaczy „trudne” lub w ogóle „wspinanie”. Rozumiem, że pierwsze samodzielne drogi muszą być z natury rzeczy łatwe i krótkie. Potem robimy coraz trudniejsze i coraz dłuższe. Naturalny proces. Ale na miłość Boską, ten proces musi być krótszy niż długość życia danego osobnika! Czy robienie osławionego już Kochańczyka (pozdrowienia Misiu – to nie Twoja wina, że w chwili słabości zrobiłeś najpopularniejszą drogę w Tatrach…) najpierw w styczniu na rozwspinanie, potem w lutym na rozchodzenie, a następnie w marcu na zakończenie sezonu naprawdę wyczerpuje potrzeby wspinaczkowe większości polskich alpinistów? I tak przez kolejnych pięć zim? W tym czasie piętnaście przejść Kotła Kościelcowego i jedna nieudana próba (bo droga długa, 6 wyciągów i zdążyło zgasnąć światło…) na Czubie nad Karbem?
Może trochę przerysowałem, ale przesłanie na pewno rozumiesz: ludziska NIE CHCĄ chodzić na trudniejsze, bądź dłuższe drogi. Nie z braku pieniędzy, sprzętu lub umiejętności. Z braku woli. A my, starzy to akceptujemy. Cieszymy się, że w ogóle ktokolwiek zimą się wspina. Bo to przecież uciążliwe i męczące, a można w tym czasie polecieć na Kalymnos… I zimno w łapki i uszka, a na Kalymnos cieplutko. Więc fajnie, że ktokolwiek jeszcze bierze do ręki dziaby w górach, a nie na drytoolu na Zakrzówku. I poklepujemy po plecach, że tacy dzielni i śmiali.
Fakt, że społeczeństwo nam niewieścieje to już truizm. Po południu komputer zamiast piłki czy trzepaka. Odciski od myszki zamiast guzów i siniaków.
No i galopujące „sprawniczenie” relacji międzyludzkich. A potem my, instruktorzy boimy się puścić kursanta na prowadzenie, bo a nuż potknie się rakiem o własnego stoptuta i skręci kostkę. I sprawa w sądzie…
To my starzy się boimy. Boimy się wymagać od młodych wysiłku, zawziętości, nawet ryzyka. Jeżeli my tego nie wymagamy to młodzi słusznie uznają, że walka, obrywanie po tyłku, zmęczenie do granic wytrzymałości jest niemodne. Co więcej, jest niewłaściwe, a nawet karygodne.
I trudno zarzucać obecnym dwudziestolatkom takie podejście, skoro wpajano je im od dziecka. Jeżeli rodzice boją się puścić dziecko z górki na rowerze i kategorycznie zabraniają wchodzenia na drzewo bo gałąź może się złamać, to jak taki mały człowiek ma się nauczyć podejmowania ryzyka czy przezwyciężania własnych słabości? Minie parę lat i obecne dzieci będą uczyć swoje dzieci tego, co doskonale znają: Marysiu nie wchodź na trzepak bo możesz spaść, lepiej zapisz się na fitness, Zdzisiu zostaw tą piłkę, możesz dostać w główkę i będzie bolało. Wybiegając trochę w przyszłość, mogę sobie wyobrazić rodziców, którzy nie pozwolą dziecku wsiąść na rower, bo się będą bali. Będą się bali, że jakiś oszalały obrońca praw dziecka obierze im prawa rodzicielskie, bo dopuścili do utraty zdrowia Marysi poprzez otarcie skóry… I jak kiedyś nie daj Boże pojawią się w naszym zakątku świata „nowi barbarzyńcy”, to wejdą w nas jak w masło.
Trochę odbiegłem od meritum, bo to już temat na zupełnie inne opowiadanie…
Waldemar Niemiec (Instruktor Alpinizmu PZA, Szkoła Wspinania Kilimanjaro)