Budzimy się tylko wtedy, kiedy słońce zagląda do naszych okien, potrafimy godzinę smażyć naleśniki, nie mamy lodówki, nie wiemy jaki jest dzień tygodnia i która jest godzina. Nasz dom ma 4 metry kwadratowe i nazywa się krokodyl. Nigdy nie było nam lepiej.
Nasz cygański żywot rozpoczął się środkiem lata, kiedy to spakowaliśmy sprzęt wspinaczkowy, kilka naczyń, trochę niezbędnych rzeczy do naszego multivana i ruszyliśmy przed siebie. Cel był jasny – porzucić system i nie oglądać się za siebie, wspinać się wszędzie, gdzie się da, ale przede wszystkim – nie musieć planować totalnie nic. Po kilku latach konsekwentnego planowania kariery zawodowej postanowiliśmy poluzować nieco wodze fantazji, które błyskawicznie zaprowadziły nas właśnie tutaj – do naszego vanlife’u.
Jesteśmy w Hiszpanii. Utrwalamy naszą opaleniznę korzystając z silnych, jak na zimową porę, promieni słońca. Podmiejski parking po brzegi zapełniony jest najróżniejszymi furgonetkami. W końcu hipisi nie potrafią żyć inaczej niż w grupie. Andrzej smaży wyśmienite naleśniki, ja korzystam z porannych lekcji parkingowej jogi, ktoś na gitarce wyraża swoje poranne zadowolenie z życia. Z drugiego końca parkingu roznosi się nieziemski zapach egzotycznej kawy, koledzy z Austrii w trosce o swoją przyszłość, szlifują swoją sztukę żonglerską. Tak celebrujemy poranki do samego południa – do momentu, w którym błogie lenistwo przeobraża się w sprężne szpejenie, tudzież innego rodzaju aktywizacje sportowe. Wieczorem socjalizacji nigdy nie dość, jedzenia i wina też nigdy za wiele, pod warunkiem oczywiście, że kolejny dzień jest dniem restowym.
Mija nam siódmy miesiąc podróży. W chłodniejsze wieczory odpalamy ogrzewanie postojowe i karmimy szare komórki szachami. Nasze mozolne ruchy na szachownicy przeplatają się ze wspomnieniami wcześniejszych miejsc, poznanych ludzi, śmiesznych przygód i poważniejszych wyzwań. Austria, Włochy, Szwajcaria, Francja, Hiszpania, Maroko. 6 krajów, 25 różnych miejsc wspinaczkowych, setki nowych doświadczeń i niezliczona liczba fantastycznych ludzi napotkanych na naszej drodze. Lubimy sobie utrwalać te wspomnienia – im silniejsze, tym więcej motywacji dla dalszych podróży nam przynoszą. W końcu pomysłów na dalsze wojaże mamy tyle, że nie wiemy, w którą stronę mamy się ruszyć?
Vanlife w Polsce nie jest zbyt popularną formą spędzania wolnego czasu. Toteż na początku postrzegaliśmy swoją podróż trochę jak ucieczkę z Polski, jako oderwanie się od otaczającej rzeczywistości i robienie czegoś totalnie innego. W szybkim jednak czasie wraz z odkrywaniem nowych komun wspinaczkowych przekonujemy się, że życie w vanie naprawdę istnieje, a im dalej na południe, tym bardziej popularnym zjawiskiem się staje. Tu, w Hiszpanii uchodzimy za świeżynki w porównaniu do całej rzeszy hipisów prowadzących swoje szczęśliwe życie we własnoręcznie urządzonych busach. I jakoś nieszczególnie dziwi nas ten fakt, kiedy na własnej skórze przekonujemy się, że zimą tutaj nie tylko nie zamarzniesz, ale i całkiem nieźle się opalisz! Dlaczego więc wszystkie wolne, cygańskie duchy miałyby męczyć się w betonowych murach i trwonić sezonowo zarobione środki finansowe na utrzymanie domu? I czemu wakacje miałby trwać dwa tygodnie? Przecież to nieracjonalne…
Hipisowski żywot błyskawicznie przypadł nam do gustu. Przyjeżdżamy, parkujemy dom na kółkach i oto jesteśmy. Tyle ile chcemy, tam, gdzie nam się podoba, bez żadnych zobowiązań i bez ograniczeń. Jedyne, co nam niezbędne to dostęp do wody, jakiś tam sklep w promieniu 15 km, trochę lasu i płaskiego gruntu, no i oczywiście, wszelkiego rodzaju masywy skalne. Bywało też i tak, że na chwilę przenosiliśmy się do ciepłego mieszkania, żeby znowu po chwili zatęsknić za krokodylem, za porankami na powietrzu, za godzinnymi śniadaniami, za naturą od rana do wieczora.
Dużo czytamy. Nareszcie odnajdujemy wiele chwil na spędzenie ich z książką. Odkrywamy siebie. Andrzej fruwa dronem nad lasami i miastami, ale przede wszystkim wspina się wytrwale, bo to jego pasja życia – nieusuwalna. Ja zaprzyjaźniłam się z aparatem i słowem pisanym na rzecz wspinania, które jednak nie było w stanie zdominować mojego rytmu dnia. Toteż zamiast piąć się po nieco bolesnej i okupionej zniszczoną skórą na dłoniach drodze ku cyfrze, wymyślam blogerskie koncepcje, mając za sobą pierwsze kroki pod adresem green-pace.com.
Póki co nie wyobrażamy sobie powrotu do normalnego życia, dzierżąc wizję eksplorowania kolejnych hiszpańskich krain. Ale, że nasz plan to brak planu, nie chwalimy się nadmiernie, wykorzystując na maksa chwile tutaj w Hiszpanii. Jednocześnie intensywnie pracujemy nie tylko nad formą sportową, ale i projektem cyklu VanLife’owego, który nadchodzi… zielonym tempem?
Iga i Andrzej Moskal