Wszystkim rządzi tu wiatr. Nadchodzi od pobliskiego Hornu. Jest wszechobecny i zawsze ma ostatnie słowo. Wielkie marzenia i całe wędkarskie doświadczenie potrafi zdmuchnąć, jak domek z kart.
– Koniec świata! – babciny krzyk wyrywa mnie z absolutnej koncentracji. Wytropiony w nurcie rzeki pstrąg znika, a razem z nim emocje, które budowały magię tamtej chwili. Szybko odkryła ucieczkę dziesięciolatka z wędką nad pobliski potok. Nie pierwszą. Jej krzyk oznaczał koniec mojego świata, czyli zakaz opuszczania pokoju. Wiedziała, że ponownie ucieknę.
To wakacyjne wspomnienie sprzed lat powraca w głowie, gdy za oknem samolotu pojawia się Punta Arenas – stolica regionu Magallanes, położonego najdalej na południe Chile. Zatem znów nawiałem!
Pod wiatr
Dla wędkarza muchowego południowa Patagonia to poważne wyzwanie. Wiatr gnie tu potężne pnie Leng, kruszy skały i piętrzy fale. Urywa drzwi w samochodach nieuważnych kierowców, zrzuca statki na mieliznę i zrywa dachy. Przeszyje na wskroś kiepskie ubranie i psychikę. Sprawdzi sprzęt i kondycję.
Może rozwiać wszystkie marzenia, zanim zdążysz wyciągnąć wędkę. Jeśli jednak potrafisz zrozumieć swoje miejsce w tym świecie, a twoja motywacja jest odpowiednio mocna – trafisz do wędkarskiego edenu!
Godzina ciszy
Znikł. Po prostu znikł. Nastała cisza. Takie chwile na Ziemi Ognistej zdarzają się bardzo rzadko i trwają krótko. Wstaję, ubieram wodery, chwytam wędkę i pudełko z muchami. Nie ma czasu. On wróci i znowu bezlitośnie rozkołysze gładką taflę jeziora.
Krystaliczna woda mieni się w porannych promieniach słońca. Widać przez nią setki granitowych otoczaków, falujące zielone rośliny i to, co sprawia, że z emocji trzęsą mi się ręce. Dziesiątki grzbietowych płetw wystających nad powierzchnię wody. Są tak blisko, że mogę dostrzec kropki.
Pstrągi żerują na płyciźnie. Jedzą larwy owadów z podwodnych roślin. Taka rybia stołówka. Klękam, przekładam linkę przez przelotki wędki i wiążę muchę. Niby prosta rzecz, a tak naprawdę lata zbierania doświadczeń i długie godziny dopracowywania przynęty. Emocje kipią uszami. Nigdy nie wiesz, co stanie się, kiedy kładziesz muchę w pobliżu żerującej ryby, zwłaszcza w tak czystej wodzie. Spłoszysz ją czy weźmie twoją przynętę?
Branie jest natychmiastowe. Walka z dużym, wytropionym pstrągiem to doznanie, które trwale uzależnia. Izoluje od problemów świata. Wypuszczam pstrąga, a on niespiesznie znika w idealnie czystej wodzie. Podobnie, jak jego sześciu braci w przeciągu najbliższej godziny.
Potem wraca On. Tworzy na jeziorze Blanco metrowe fale. Koniec spektaklu. Godzina z mojego życia, która karmi emocjami do końca świata!
Rzeka goryczy
Patagońska rzeka Grande jest mekką łowców troci wędrownej. W chilijskiej jej części spotkać można te najwytrwalsze ryby, które gnane instynktem rozrodczym dotarły tu z Oceanu Atlantyckiego. Troć z Rio Grande nobilituje. Pompuje wędkarskie ego.
Mam gotowy sprzęt, muchy, przeanalizowałem dostępne mapy. Wyznaczyłem potencjalne miejsca, w których ryby mogą zatrzymać się w czasie migracji. Jestem gotowy na to spotkanie.
Tego dnia On próbuje mnie nabrać. Nie pozwala stwierdzić, w którym kierunku płynie rzeka. Wieje tak mocno, że białe grzebienie fal wyglądają, jakby nurt łamał się na kamieniach. Ale nie jestem tu pierwszy raz. Dziś mnie nie oszuka.
Ruszamy pod prąd. Do przejścia mamy około ośmiu kilometrów. Wśród falujących traw pampy, zakręt po zakręcie, przemy do przodu. Towarzyszą nam stada pasących się lam guanako, zmuszane do szaleńczego galopu na widok kołujących kondorów.
To zakole wypatrzyłem z daleka. Pokrywało się ze współrzędnymi GPS. W wodzie widać duże głazy i bryły gliny, wyrwane z nadbrzeżnej skarpy. Naturalne zwolnienia nurtu, często stanowią miejsce odpoczynku dla migrujących ryb. Zaczynam łowić na początku zakrętu, gdzie mocny strumień wody wlewa się po głazach, tworząc obiecujące zagłębienie. Wchodzę do wody tak, aby spływająca przynęta jak najdłużej mogła znajdować się w polu widzenia ryby. Oddaję rzut i poprawiam linkę na wodzie.
Branie jest mocne. Jak uderzenie w bark. Sekundę później jest już w powietrzu. Ogromna troć z górnego Rio Grande w salcie nad powierzchnią. W rozbryzgach wpada do wody i jednym susem wyciąga linkę, spływając w dół rzeki. Spełnienie marzeń na wyciągnięcie ręki! I nagle koniec. Wygięta wędka prostuje się, a linka luźno wylatuje w powietrze. Straciłem ją. Otacza mnie idealna cisza i niewyobrażalna pustka. Nastaje koniec mojego świata.
Odnalezione
Biegł do mnie dobre pięć kilometrów w cholernie trudnym terenie. Kiedy znalazł mnie wśród meandrów rzeki, najpierw usiadł i długo dyszał. Przegryzł zebrane jagody calafate i wycedził: – Znalazłem. Znalazłem je.
Ciąg troci, który nocą wszedł z oceanu do naszej rzeki, zatrzymał się na zakręcie pod skałą. Mariusz wiedział, gdzie szukać. Wysoka na dwadzieścia metrów skalista skarpa, omywana nurtem rzeki, osypywała się do wody. Razem ze żwirem spadły potężne drzewa i głazy. Miejsce godne wyczekiwanego spotkania.
Wprowadzam przynętę w dryf, sprowadzając z nurtem. Ustawiam muchę w różnych warstwach wody. Zmieniam kolory, poprawiam przypon. Bez efektów. Właśnie takie momenty w Patagonii decydują o sukcesie lub fiasku. Jak ja wtedy chciałem wrócić już do namiotu! Nad ognisko. Zjeść, napić się rumu. Pośmiać z kolegami. Ogrzać dłonie. I wiele mówiło, żeby tak zrobić! Została tylko wola walki. Ona zawsze rozdaje nagrody.
Godzinę później, po szaleńczej rywalizacji o wszystko, mogę ją potrzymać w dłoniach i uwolnić. Czarne plamy, srebrna łuska na tle skalnej skarpy. Wspaniała troć z Rio Condor.
Wieczorem przy ognisku Mariusz pokazał mi kamień. Znalazł go w drodze powrotnej, wśród miliardów innych nadrzecznych kamieni. Czarny plasterek z dziurką, taką na rzemyk, okazał się paciorkiem z naszyjnika nieistniejącego już plemienia Ona. Plemienia, któremu koniec świata przyniosła współczesna cywilizacja.
Tajemnicze jezioro
Pewnie, że nie znam wszystkich miejsc z pstrągami na świecie. I dobrze. Ale, znam to najlepsze.
W bukanowym lesie pompuję belly boat’a. To łatwy w transporcie, jednoosobowy ponton, napędzany siłą nóg w płetwach. Jest moim sposobem na dotarcie do pstrągów ukrytych w leśnym jeziorze.
Uwielbiam to miejsce. Brzegi pokryte gęstym, wysokim lasem, torfowiska porośnięte jagodami, piaszczysto-kamienne plaże i gliniaste skarpy, ukryte wśród szczytów Kordyliery Darwina.
Kiedy rozkładam wędkę, towarzyszy mi niepewność. Czy one jeszcze tam są? Dzikie i przebiegłe, tak jak cztery lata temu. W tym czasie mogło zmienić się wszystko. W świecie, w którym żyję, w imię walki z suszą, grodzi się rzeki i betonuje ich koryta. W imię ratowania puszczy, wycina się drzewa. Krótkoterminowe korzyści materialne stawiamy ponad dobro środowiska naturalnego. Giną gatunki, odchodzą populacje.
A tutaj? Czy tutaj wszystko zostało po staremu? Zostało! Pierwsze branie wyrywa mi wędkę z dłoni zaledwie kilka metrów od brzegu. Pstrąg wyskakuje nad powierzchnię wody i zmienia kierunek ucieczki obracając mój ponton. Ustawiony burtą do fali, przyjmuję zimny prysznic, gdy ta przelewa się przez pływak. Wielki, brązowy pstrąg potokowy ledwo mieści się w podbieraku. Delikatnie wyczepiam muchę i wypuszczam rybę. Euforia doskonała!
Są miejsca, z którymi nie chcesz się rozstać. Po trzech dniach łowienia, muszę wracać. Ale wszystkich biorę na świadków, że wrócę tu, nawet mimo końca świata!
Granice wytrwałości
Idziemy, choć ciężko było podjąć decyzję! W domu Hermana, estancjonera o polskich korzeniach, był ciepły piec i miękki śpiwór. Tu wiatr nie pozwala oddychać, a deszcz pada poziomo. Przed nami część Andów, leżąca już za chilijską granicą. Patrzę na fale i wiem, że wędkowanie tutaj będzie wyzwaniem. Staram się jednak wyrzucić z głowy wszystkie negatywne myśli.
Po dobrej godzinie marszu wreszcie je widać. Miejsce, ochrzczone trafnie przez moich kompanów Małym Bornholmem. Niskie żwirowe klify przechodzą w brzeg usiany dużymi głazami, które widać też w krystalicznie czystej wodzie.
Pierwsza fala rozbija się na wysokości mojego brzucha, cofając mnie, gdy staram się zająć miejsce do rzutu. Chwilę potem fala odbojowa za wszelką cenę chce wciągnąć mnie w głąb. Znajduję lepsze miejsce i klinuję buty między głazami. Jest stabilniej. Staram się rzucać jak najdalej, w miejsce, gdzie kończy się płycizna. Walczę z wiatrem, ale dobrze dobrany sprzęt umożliwia osiągnięcie odległości. W głowie zaczyna tlić się nadzieja.
Kolejna setka rzutów, bez efektów. Kiedy już chcę zrezygnować, czuję silne szarpnięcie zlewające się ze świstem uciekającej linki. Jest!
Ta ryba uwalnia ze mnie uczucie radości, jakiego dawno nie doświadczyłem. Nie liczy się nic. Wiatr, deszcz, szczypiące z zimna palce. Piękna, mieniąca się błękitami, troć z Lago Fagnano, napełnia mnie adrenaliną po czubki palców. Wyczekałem Cię, pokonałem swoje granice.
Wiem też, że kiedyś ta radość się skończy i jeśli kolejne spotkanie nie przyniesie euforii, niewątpliwie nastąpi koniec świata.
Pożegnanie
Tak naprawdę nie znoszę Patagonii! Wszystko trwa tam za krótko. Za krótko łowisz, za szybko kończy się dzień. Nie masz wiele czasu, aby popatrzeć w rozgwieżdżone niebo z Krzyżem Południa. Szybko dogasa ognisko, milknie wspólny śmiech, a butelka rumu jest za płytka.
Kiedy patrzę przez okno samolotu na znikającą pod chmurami Ziemię Ognistą, znowu przypominam sobie Babcię, jej krzyk i wiem, że znów ucieknę. Bo to nie może być koniec świata.
Tekst: Dawid Pilch
Zdjęcia: Rafał Słowikowski
Bayan-Goł Klub Wędkujących Globrtoterów
Grupa miłośników wędkarstwa, podążających za swoją pasją w najpiękniejsze, najodleglejsze miejsca na świecie.
www.bayangol.pl
Facebook: Bayan-Gol-Angling-Globetroters-Club