Turcja już dawno przestała być orientalnym kierunkiem dla najbardziej głodnych eksploracji i przygody podróżników. Morze, ciepły i słoneczny, nawet w środku zimy, klimat, tanie jedzenie i rozbudowana siatka połączeń lotniczych skutecznie przyciągają wspinaczy z całej Europy. W ostatnich latach wielu, do tej pory nie przekonanych, kusił także brak konieczności okazywania negatywnego wyniku testu PCR, bardzo rzadko spotykany w pandemicznych czasach.
Co prawda z końcem grudnia 2021 również Turcja wprowadziła obowiązkowe testy, ale akurat naszej ekipy to nie zniechęciło. Po długim, dogłębnym i niezmiernie męczącym przeanalizowaniu wszystkich za i przeciw doszliśmy do wniosku, że na chwile obecną jest ona dla nas idealną destynacją.
Tak więc z początkiem lutego, po zdanej sesji, rządni przygody i choć odrobiny słońca, a podekscytowani jakby był to nasz pierwszy „westowy” wyjazd (pandemiczne realia zmieniają perspektywę ;)), załadowaliśmy się do auta i wyruszyliśmy w kierunku Słowacji.
Jak się miało niebawem okazać, nie dane nam było dojechać na miejsce bez przygód, których kulminacja nastąpiła w Bułgarii. Ale od początku… Kilkadziesiąt kilometrów od słowackiej granicy, 300 m od naszego samochodu na drogę wybiegł ważący ze 300 kg jeleń. Mimo prędkości nie przekraczającej 60 km/h, kierowcy przed nami nie udało się wyhamować, co skończyło się poważnymi stratami zarówno dla niego (całkiem wgnieciony przód auta i rozwalona przednia szyba), jak i dla jelenia (prawdopodobnie połamane obie tylne nogi). Nam na szczęście udało się ominąć karambol, ale był to pierwszy powiew grozy, jak się później okazało zwiastujący dalsze przygody.
Po około 8h jazdy zameldowaliśmy się na granicy węgiersko-serbskiej. Prośbę o pokazanie dokumentów pojazdu potraktowaliśmy jako czystą formalność i już mieliśmy jechać dalej, kiedy Pani celnik zwróciła nam uwagę na pewien drobny, pominięty przez nas w trakcie przygotowań szczególik, jakim był termin przeglądu auta – wystarczający jeszcze na tydzień.
Odrobinę wytrąceni z równowagi zatrzymaliśmy się, żeby przedyskutować plan działania i możliwe czekające nas kary, ostatecznie dochodząc do wniosku, że w Turcji na pewno to ogarniemy. Ze spokojem w sercach ruszyliśmy w dalszą drogę.
W środku nocy, około 150 km od granicy Bułgarsko-Tureckiej, nasze pochrapywanie przerwał kierujący wówczas Staszek mówiąc, że właśnie zaświeciła się lampka akumulatora, i że może jednak on lepiej zjedzie na stację. Po zatrzymaniu się, obstukaniu każdego możliwego fragmentu pod pokrywą, złapaniu za głowę i wygłoszeniu kilku mądrych uwag, doszliśmy do wniosku, że i tak nic nie wymyślimy i pozostaje nam spróbować dojechać do najbliższego bułgarskiego mechanika. Do tej pory zastanawia mnie jakim cudem się to nam udało, ale nie dość, że dojechaliśmy na miejsce, to jeszcze naprawa zajęła tylko 8h (a nie tydzień jak podejrzewaliśmy), a jedynym zgrzytem była zostawiona Panom Bułgarom w zamian za 10 euro rabatu butelka dobrego szwedzkiego trunku.
Po kolejnych 10 h podróży, na szczęście bez żadnych więcej przygód, dotarliśmy do ziemi obiecanej.
Mimo, dającego się zauważyć na pierwszy rzut oka, ogromnego potencjału, jak kraj długi i szeroki (jadąc autostradą co chwila otwieraliśmy buzie w zachwycie nad kolejną imponującą skałką), większość przybywających spotykała się w największej, najłatwiej dostępnej i najpopularniejszej miejscówce jaką jest Geyikbayırı.
Ponieważ w Geyikbayırı byłam już wcześniej dwa razy, to podczas mojej trzeciej wizyty w Turcji bardzo chciałam zobaczyć również coś nowego. Przed wyjazdem pociągnęłam więc za język połowę znajomych z „Korony” (przyp.red. KS Korona) i okazało się, że niecałe 6 godzin jazdy na zachód od Antalyi znajduje się miejscówka moich marzeń! Grota Can Baba jest położona 15 min drogi samochodem od małej i niezwykle klimatycznej miejscowości Datça. Grota była dla mnie trochę jak pokój życzeń – znajdowałam w niej drogi o każdym charakterze wspinania jaki tylko wpadł mi do głowy (no może oprócz siłowych dróg „po dwójach”, ale takie akurat nigdy mi do głowy nie wpadają ;)).
Od szaro-pomarańczowych połogów z lewej, poprzez wściekło-pomarańczowe piony, podobne w klimacie do tych Siuranowych, 70 metrowe maratony po tufach, w dużym przewieszeniu, rodem z Kalymnos, aż po lekko przewieszone i już nie takie długie linie, po bardzo urozmaiconych chwytach z prawej.
Kolejną, ze względu na dużą rozbieżność poziomów wspinaczkowych, szczególnie istotną dla naszej drużyny zaletą, była możliwość znalezienia dróg w każdym przedziale trudności – od 5a – 9b. Co ważne, a nieczęsto spotykane w tego typu rejonach, łatwiejsze drogi nie ustępowały wcale urodą tym trudnym. Mimo wszystko jednak, ze względu na stosunkowo niewielką ilość łatwiejszego wspinania, najbardziej polecam to miejsce osobom na poziomie od 7b w górę. Jak zgodnie orzekliśmy Datça jest krainą „szemranek”, więc należy odważnie i bez kompleksów wstawiać się w życiówki!
Oprócz Can Baby w Datçy jest kilka innych ciekawych, aczkolwiek albo nie tak imponujących, albo nie tak popularnych sektorów. Dla urozmaicenia polecam zwizytować mini sektorek Sucuk, skrajnie różny w charakterze od głównej groty. Około 20 dróg z przedziału od 6a do 8c może nie wygląda zachęcająco na pierwszy rzut oka, przyzwyczajonego do 50 metrowych maratonów po tufach, ale po spróbowaniu następuje miłe zaskoczenie. Szczególnej uwadze polecam Trompe L’oeil 7c+ i Badman 7b+. Fajnie też wyglądają drogi w kanionie, ale niestety nie udało się na nich powspinać.
Datça oprócz wspinania, urzekła nas swoim niepowtarzalnym klimatem. Morze, bez przesadnie zabudowanej linii brzegowej. Kilka kilometrów w głąb lądu skaliste góry, sady oliwne, migdałowe i przede wszystkim poczucie autentyczności, którego bardzo brakowało mi w głośnej i turystycznej Antalyi. Już na zawsze z tym miejscem będą kojarzyły mi się też pieski, zwane przez nas pieszczotliwie paróweczkami, dokarmiane z aż za dużym zaangażowaniem przez lokalną ludność, a także owocujące drzewa cytrynowe i pomarańczowe, że nie wspomnę o zapierających dech w piersiach wschodach słońca (w lutym ok 8.00 więc można je podziwiać bez konieczności zrywania się z łóżka o barbarzyńskich porach- sytuacja win-win;)).
Mieliśmy wyjątkowe szczęście jeśli chodzi o gospodarza – od pomocy w naprawach auta (tak tak, na miejscu zepsuło się jeszcze dwa razy, z czego raz w wieczór przed wyjazdem, co spowodowało opóźnienie go o kolejną dobę :D), po organizację tureckiego grilla na tarasie i propozycję wizyty w lokalnej winnicy.
Tyle słowem wstępu, teraz czas na trochę konkretów, dla tych, którzy chcieliby zakosztować tureckiego tarcia 😉
Dojazd:
Najprościej i najbezpieczniej jest wpisać w nawigację „Can Baba”. Dojazd nie jest bardzo off-roadowy, aczkolwiek trzeba dobrą chwilę jechać szutrową drogą (jak nasze auto dało radę, to każde inne też sobie poradzi ;)).
Po dojechaniu do celu, po prawej stronie zobaczymy wyschnięte koryto rzeki, wzdłuż którego należy iść, do momentu pojawienia się oznaczonego kopczykiem z kamieni skrętu. Przechodzimy na drugą stronę i wchodzimy na widoczną, leśną ścieżkę. Po 15-20 min marszu pod górę wychodzimy po lewej stronie sektora.
Noclegi:
Posiadaczom większego auta, lub osobom szukających opcji mocno budżetowych, polecam znakomitą miejscówkę Villa de la Krzun. W okolicy skałek można też znaleźć mnóstwo przyjemnych, cichych i spokojnych polanek, a lokalna policja (przynajmniej z tego co mi wiadomo) nie ma problemu z tego typu gośćmi.
Opcją troszkę mniej budżetową, niestety niedostępną w czasach pandemii, były znajdujący się nieopodal skałek kemping prowadzony przez lokalnego wspinacza.
My zdecydowaliśmy się na, wcale nie taką drogą (niecałe 100 euro/os za 2 tyg), opcję numer trzy, jaką było wynajęcie mieszkania w Datçy (szukaliśmy na znanym portalu – stosunek jakości do ceny jak najbardziej ok).
Ceny:
Turcja robiła wrażenie stosunkowo taniej, w tym czasie. Owoce, warzywa i szeroko pojęte lokalne produkty spożywcze były znacząco tańsze niż w Polsce. Alkohol troszkę, aczkolwiek nie jakoś znacząco droższy (znawcy tematu zalecają tutaj kupowanie białego wina, czerwone jest podobno kwaśne), natomiast benzyna stała podobnie jak u nas.
Jedzenie w restauracjach było wyjątkowo tanie, ale zdecydowanie nie przeznaczone dla wegetarian (jedyną lokalną wege- opcją były szeroko pojęte placki z serem, oraz od czasu do czasu, zupa krem z ciecierzycy). W naszej opinii kuchnia turecka (nawet ta mięsna) jest bardzo mało różnorodna, co skutecznie zniechęcało nas do stołowania się w restauracjach.
Dwa razy w tygodniu (w czasach pandemii pon i pt), w miasteczku, odbywa się targ. Można się na nim zaopatrzyć w świeży nabiał, warzywa i przyprawy, prosto od lokalnych rolników. PRO TIP: w piątki przy wejściu rozdawali darmowe mini pączusie 😉
W dzień restowy polecam zrobienie sobie wycieczki do ruin amfiteatru w Knidos. O ile same ruiny, w mojej opinii, były mocno przeciętne, o tyle okolica i widoki zapierały dech w piersiach.
Fajnym okazał się również spacer pod te mniej popularne sektory wspinaczkowe – Canyon oraz L’Oeil du Cyclope.
Okolice Datçy słyną również z winnic. Nam nie udało się dotrzeć do żadnej z nich, ale lokalsi twierdzą, że oprowadzanie w połączeniu z wine tastingiem jest znakomitą atrakcją.
Wspinaczkowe „polecajki”:
Przez te dwa tygodnie wspinaliśmy się tylko w Can Babie i oprócz spacerów w dni restowe, nie dane mi było posmakować innych sektorów, ale uważam, że dla osób z duszą eksploratora odwiedzenie ich będzie świetną zabawą. Z poziomu ziemi wyglądały naprawdę dobrze!
Długo zastanawiałam się jakie drogi zawrzeć w tym akapicie, bo wszystkie które robiłam były warte polecenia. Po długim namyśle rekomenduję zerowanie jaskini od lewej do prawej, bądź w odwrotnej kolejności 😉
P.S.1. Gdyby kogoś interesowało jak auto sprawiło się w drodze powrotnej odpowiedź brzmi: PRAWIE bez zarzutu! Przytrafiła się tylko drobna 15 minutowa przerwa na wymianę tylnego koła, ale takie coś to się nawet nie liczy 😀
P.S. 2. W Turcji jednak ciężko jest załatwić przegląd samochodu na polskich blachach 😉
Ida Kupś