Czasami można odnieść wrażenie, że słowa takie jak „sport” i „doping” są jak (nie)dobre stare małżeństwo: niby są już sobą zmęczeni, a może i nawet jawnie się nie tolerują, ale żyć bez siebie nie mogą. W pewnych dyscyplinach jest to aż nazbyt widoczne (vide ciężary, lekkoatletyka, kolarstwo), w innych – praktycznie niezauważalne. W tych ostatnich, do których zalicza się także wspinaczka sportowa, do „afer” dopingowych dochodzi rzadko i nie odbijają się one szerszym echem w środowisku sportowym, a nawet na własnym podwórku. W końcu ani Edu Marin (złapany swego czasu na kokainie), ani Chris Sharma (THC), ani nawet nasza Iwona Marcisz (efedryna), nie ponieśli raczej strat wizerunkowych. Nie można tego powiedzieć o innych gigantach sportu, takich jak Armstrong (ten od roweru rzecz jasna, nie od trąbki), który został pozbawiony wszystkich tytułów mistrzowskich na Tour de France, stracił sponsorów, nie wspominając już o konieczności zwrotu milionów dolarów. Symptomy zmiany sytuacji w naszym środowisku są już jednak widoczne (może poza tymi milionami dolarów), w związku z wpadką dopingową tegorocznego mistrza – a właściwie już eks-mistrza świata we wspinaczce lodowej na czas, Pawła Batuszewa (meldonium). Cztery lata dyskwalifikacji musiały zaboleć mocniej niż wcześniejsze dyskwalifikacje Sharmy czy Marina, a i przypadek ten odbił się głośniejszym echem w mediach sportowych na świecie. Zresztą trudno się dziwić, biorąc pod uwagę szerszy kontekst rosyjskiego sportu, a szczególnie masowe dopingowanie sportowców przy czynnym zaangażowaniu władz, z instytucjami odpowiedzialnymi za zwalczanie dopingu włącznie.
Bez wątpienia wejście do rodziny olimpijskiej i perspektywa bycia częścią programu najbliższych letnich Igrzysk Olimpijskich, stawia wspinaczkę w zupełnie nowym świetle, a mistrzów panela – nie ważne czy suchego czy polanego lodem – w obliczu całkiem nowych wyzwań. Szczególnie, że jesteśmy świadkami narodzin zupełnie nowej kategorii wspinaczy: zawodników, w coraz większym stopniu żyjących ze wspinania.
Pierwsze wyzwanie dotyczy obowiązku poddawania się kontrolom anty-dopingowym, w tym konieczności oddania moczu (zazwyczaj, choć bywa, że i krwi, a trwają badania nad wykorzystaniem innych próbek – śliny, włosów) w towarzystwie osoby trzeciej. Wprawdzie oficer kontroli musi być tej samej płci, ale mimo wszystko cała sytuacja jest daleka od komfortowej. Dodatkowo, światowa czołówka (na liście IFSC znajduje się obecnie kilkanaście nazwisk) musi być gotowa na niezapowiedziane kontrole niemal przez okrągły rok i jakby tego było mało, stale informować odpowiednie instytucje o miejscu swego pobytu. Można wprawdzie raz i drugi zapomnieć (celowo zignorować?), ale jeśli przydarzy się to po raz trzeci w odstępie 1,5-rocznym, zostanie to uznane za unikanie kontroli a tym samym przyznanie się do winy. Zatem zawodnicy „urywający” się po sezonie startowym w jakieś przytulne zakątki świata celem powspinania się naturalnej skale, powinni dysponować dobrą pamięcią, podręcznym kalendarzem lub czujnym trenerem… a najlepiej wszystkimi trzema jednocześnie. A skoro już poruszamy osobę trenera, warto wiedzieć, że w świetle nowego prawa nie jest obojętne, z kim jako zawodnicy współpracujemy. Za naruszenie przepisów dopingowych uznaje się bowiem także tzw. zabroniony związek, oznaczający ni mniej ni więcej jak zakaz współpracy z osobami, które mają za sobą historię naruszenia przepisów anty-dopingowych. Tym samym, gdyby ktoś chciał potrenować pod okiem Edu Marina albo Batuszewa, powinien się dobrze zastanowić.
Najpoważniejsze wyzwanie wiąże się jednak z kontrolą tego, co dostaje się do naszego organizmu. W potocznej świadomości, doping kojarzy się z przyjmowaniem różnych substancji, które oddziałując na poszczególne funkcje i struktury organizmu, pozwalają zwiększać efektywność treningu. Dlatego też są one zabronione przez cały czas, jak środki anaboliczne, doping komórkowy i genetyczny, manipulacje krwią itp. Z kolei inne substancje poprawiają skuteczność podejmowania konkretnego wysiłku, dlatego są zabronione tylko na zawodach i przy tych też okazjach poddawane kontroli. Są nimi stymulanty, narkotyki czy kanabinoidy, a w niektórych dyscyplinach sportu także alkohol. Ich stwierdzenie w próbce fizjologicznej pobranej od zawodnika pociąga za sobą dyskwalifikację. To pierwsze nie jest to zresztą konieczne, bowiem użycie zakazanych substancji lub metod może zostać dowiedzione także przy pomocy innych, pośrednich metod. Może to być np. zeznanie świadków, ale także interesujący wynalazek w postaci tzw. paszportów biologicznych. Chodzi tutaj o monitorowanie wybranych wskaźników fizjologicznych, które po utworzeniu algorytmu, opracowują indywidualny profil zawodnika, uwzględniający fizjologiczny zakres wahań wspomnianych wskaźników. Jeśli któryś z nich wyskoczy nagle poza ustalone granice, nie trzeba nawet zadawać sobie trudu znajdowania konkretnej substancji zakazanej, by stwierdzić, że zawodnik stosował doping. Wbrew obawom co do rzetelności tej metody, żadnemu ze złapanych sportowców nie udało się jej podważyć, choć niektórzy próbowali to czynić.
Myliłby się ten, kto uważałby, że gdy ktoś świadomie nie bierze żadnych podejrzanych specyfików, może być spokojny o wyniki kontroli anty-dopingowych. Światowy Kodeks Antydopingowy, przyjęty także przez IFSC, stanowi wyraźnie, iż „obowiązkiem każdego sportowca jest dopilnowanie, aby do jego organizmu nie została wprowadzona żadna substancja zabroniona. Sportowcy odpowiadają za każdą substancję zabronioną lub jej metabolity lub markery, których obecność zostanie stwierdzona w pobranych od nich próbkach fizjologicznych […] aby stwierdzić naruszenie przepisu antydopingowego nie trzeba wykazać zamiaru, winy, zaniedbania, ani świadomego użycia przez sportowca”. Problem polega na tym, że zakazane substancje mogą niestety znajdować się w wielu lekach czy suplementach, a bywało, że i w jedzeniu. Z lekami sprawa wydaje się dość oczywista, w końcu wiele środków dopingujących to po prostu substancje czynne wykorzystywane w leczeniu różnorodnych schorzeń. Nie wszyscy jednak zdają sobie sprawę, że niektóre z nich obecne są w lekach, które można kupić bez recepty a stosowane są wręcz na masową skalę. Klasycznym wręcz przykładem jest przyjmowanie licznych preparatów na przeziębienie zawierające efedrynę i/lub pseudoefedrynę, które może skutkować pozytywnym wynikiem kontroli. Ileż takich przypadków już było, także wśród polskich sportowców. Dlatego zażywanie leków w okresie startowym powinno być konsultowane z lekarzem związku sportowego. Jeszcze gorzej ma się sprawa z suplementami diety, które są coraz częściej traktowane jako wręcz niezbędne w diecie sportowca, a które niekiedy zawierają substancje zabronione. Pół biedy, jeśli ta jest wykazana na etykiecie, której zawodnik nie czyta, albo czyta, ale nie zadaje sobie trudu w sprawdzaniu czy wszystko jest legalne. Można wówczas powiedzieć, że sam jest sobie winien. Gorzej, gdy substancja zakazana jest „ukryta” pod inną nazwą, przez co konfrontacja podanego składu odżywki z listą składników zabronionych nie wykaże nic podejrzanego. Klasycznym wręcz przykładem jest Ma Huang w wielu tzw. „fat burnerach” i przed-treningówkach – mało kto wie, że pod nazwą tą kryje się przęśl chińska, która zawiera w swym składzie efedrynę. Najgorsza sytuacja ma miejsce wówczas, gdy suplement zawiera zakazane substancje, które nie są w ogóle pod żadną nazwą wykazane na etykiecie. Znalazły się tam trochę przez przypadek, jako produkt przemian innych składników, albo zostały celowo dosypane przez nie do końca uczciwego producenta, liczącego na to, że w środowisku użytkowników rozniesie się fama, że odżywka jest świetna, bo naprawdę działa. I mało kto będzie się zastanawiał dlaczego działa, podczas gdy inne, podobne, są mniej skuteczne. Rynek suplementów jest ogromny a konkurencja duża, tak więc co poniektóre firmy budują przewagę niezbyt uczciwymi środkami. W tym kontekście głośnym echem odbiły się badania przeprowadzone swego czasu przez Uniwersytet w Kolonii, w których ocenie poddano ponad 600 suplementów, w większości zakupionych legalnie w sklepach w 13 krajach. Aż 94 produkty (14,8 %) zawierały substancje niezadeklarowane w spisie składników, które dałyby pozytywny wynik kontroli antydopingowej na nandrolon i testosteron. Jak się okazało, był to dopiero początek złych wieści, bowiem istnienie zakazanych dodatków w suplementach, które powinny zawierać jedynie BCAA, karnitynę, kreatynę, witaminy i inne całkowicie legalne i niewinne składniki, stwierdzano później wielokrotnie. Zaliczenie wpadki z ich powodu nie jest niestety jedynie teoretyczną możliwością, a znajduje przykre potwierdzenie w rzeczywistych sytuacjach. Analiza wpadek dopingowych jakie miały miejsce między 2006 a 2013 r. w trzech krajach – USA, Australii i Wielkiej Brytanii – wykazała, że suplementy zawiniły odpowiednio w 7,7%, 6,4% i 8,8% przypadków.
Czy można się przed tym bronić? Można i nawet trzeba. Po pierwsze, będąc zawodnikiem, szczególnie tym biorącym udział w zawodach rangi krajowej czy międzynarodowej, trzeba odrobić zadanie domowe z list zakazanych substancji i metod. Lista ta jest co roku aktualizowana i ukazuje się jesienią na stronach Światowej Agencji Anty-dopingowej. Po drugie, w razie wątpliwości należy korzystać z porady związku sportowego czy Polskiej Agencji Antydopingowej. Po trzecie, suplementy należy nabywać od producentów, którzy legitymują się certyfikatem „Informed Choice – Banned-Substance Free” lub, jak nasz rodzimy Olimp, „100% Doping-free”. Szczególnie ryzykowne wydają się być suplementy na odchudzanie – wszelkiego typu spalacze tłuszczu, które ostatnio coraz częściej zawierają niedeklarowaną sybutraminę, jak również tzw. przed-treningówki oraz preparaty białkowe/aminokwasowe. Na nich to właśnie należy szukać wspomnianych oznaczeń. Kopa może będą może dawały mniejszego, ale za to pozwolą zachować i zdrowie, i honor.
Krzysztof Sas-Nowosielski