Nie mieliśmy ścianek wspinaczkowych, pięknej pogody, w skały jeździliśmy pociągiem. Powoli nabieraliśmy sportowego podejścia i w piaskowcu mogliśmy się mierzyć z najlepszymi. Rozmowa z Jindřichem Hudečkiem, znanym czeskim wspinaczem i alpinistą, założycielem sieci sklepów outdoorowych HUDYsport.
Jindřich Hudeček to charyzmatyczny, energiczny facet. Z niesłabnącym entuzjazmem i młodzieńczą iskrą w oku, mówi o rozwoju wspinaczki sportowej w ukochanym piaskowcu, ambitnych przejściach solo, wyścigach motocyklowych i wyprawach w góry wysokie.
W dzieciństwie w zasadzie byłeś skazany na wspinanie?
Skałki miałem w Hřensku dziesięć metrów od domu[1]. W wieku siedmiu, ośmiu lat, chodziliśmy z kolegami w trudno dostępny, skalny teren. Zawody wygrywał ten, który wszedł najwyżej; tam, gdzie reszta już nie dała rady. Często mi się udawało. Czasem to były to miejsca III-IV, może nawet V, ale nie myśleliśmy o tym, jak o wspinaczce.
Później zacząłem czytać książki przygodowe. Chciałem zostać podróżnikiem, kierowcą rajdowym i motocyklowym, a kiedy w moje ręce wpadły książki: „Tron Bogów” Arnošta Černíka i „Dziesięć wielkich ścian” Radana Kuchařa, zapragnąłem pojechać w wielkie góry. Miałem wtedy dwanaście-trzynaście lat. Z kolegami wzięliśmy starą linę, trzy metalowe karabinki i ruszyliśmy w piaskowcowe Prachowskie Skały.
W pewnym momencie przestała to być tylko zabawa.
Rok później starszy kolega zasugerował mi wyjazd do Labáku. Wspinałem się tam solo na jakiejś piątce, gdy zobaczyli mnie bracia Pavel i Zdeněk Weingartlowie, w tym czasie już znani wspinacze. Co ma się chłopak wygłupiać – stwierdzili – i wzięli mnie ze sobą. Zrobiłem szóstkę, potem siódemkę i już samo poszło. Kiedy jesienią 1979, po raz pierwszy zrobiłem VIIc, to była wtedy najwyższa wycena.
Inspirowali i towarzyszyli mi Karel Bělina, w Tatrach Jan „Drobek” Krch, później Mirek Šmíd, Joska Rybička, Švejda, Rakoncaj.
Skala się rozszerzyła, zaczęła się mocna rywalizacja i coraz bardziej techniczne przejścia.
Tak, ale nie z powodu skali. Do tego czasu wspinaczkę na piaskowcach traktowano jak trening przed górami, a przejścia w stylu klasycznym nie były ważne. To się zmieniło na przełomie lat 70. i 80. Zaczęliśmy też boulderować.
Drogi na poziomie VIIc – VIII teraz stały się celem klasycznych przejść OS. Naprawdę zacząłem trenować dopiero w 1987 roku, kiedy wróciłem z wyprawy na Everest i zobaczyłem zawody Rock Master w Arco. Wcześniej chodziliśmy się wspinać tylko raz w tygodniu i w weekendy, a w zimie dwa razy w tygodniu podciągaliśmy się na drążkach na sali gimnastycznej. Nie było wtedy ścianek wspinaczkowych.
Inaczej też planowało się w latach 70. wyjazdy wspinaczkowe?
Oprócz liny, łączyła nas wielka przyjaźń, bo było nas tylko kilku w tym sporcie. W piątki jeździliśmy wspólnie pociągiem w skały. Wieczorami siedzieliśmy i graliśmy przy ognisku, wypiliśmy piwko i z powrotem pociągiem do domu. Często jeździliśmy do Saksonii, gdzie spotykaliśmy ówczesną światową elitę wspinaczkową. To motywowało. Powoli między nami zaczynał rozwijać się pewien rodzaj rywalizacji, zwłaszcza, gdy nabraliśmy sportowego podejścia i zaczęliśmy poważny trening.
Po trzech latach wspinania dostałem się do reprezentacji, i już w pierwszej połowie lat 80. jeździliśmy na Frankenjurę i do Arco. W piaskowcu byliśmy mocni i mogliśmy się mierzyć z najlepszymi, ale już w wapieniu nie szło nam tak dobrze.
Zawsze ciągnęły mnie też góry. W Alpach Julijskich zrobiliśmy pierwsze zimowe wejście północną ścianą Triglavu. To była ciężka wspinaczka. Pięć dni spędziliśmy w ścianie. Dziś już sobie nie umiem wyobrazić, że byłbym w stanie to zrobić z ówczesnym sprzętem. Teraz wszystko waży o połowę mniej, jest nieporównywalnie wygodniejsze. Nie było ubrań z membranami, sami szyliśmy sobie uprzęże, ciepłe spodnie i kurtkę z koców. Wiatrówka z nylonu, wełniane rękawice. Wystarczyło trochę wody i wszystko było przemoczone. Wełna oklejona śniegiem miała za to dobre tarcie, nawet na lodzie.
Dużo jeździłem w Tatry, gdzie w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych zaliczyłem wiele wejść solo, np. Superdirettissimę na Małym Kieżmarskim Szczycie, kilka dróg na Jastrzębiej Turni, m.in. Płyty Pochylego, Oranžový expres.
Jak w tamtych czasach udało Ci się dostać w Yosemity?
W 1983 roku znajomi bracia Uher dostali wizę wyjazdową na zjazd wspinaczkowy do USA. Czasem się to udawało. Pavel zachorował, więc Zdeněk zaproponował wyjazd mnie. Sam bilet kosztował prawie 3 tysiące zł, a ja, jako mechanik samochodowy, zarabiałem wtedy 200 zł miesięcznie. Pavel pożyczył mi pieniądze. Żeby zarobić na wyjazd, mieliśmy przez miesiąc pracować w Nowym Jorku, a przez miesiąc się wspinać.
Dzięki temu, zrobiłem solo słynną drogę The Nose na El Capitanie. Ze Zdeňkem wspięliśmy się drogą The Shield a także eksponowaną Separate Reality.
Po powrocie musiałem odbyć służbę wojskową. Musztra była surowa, ale popołudnia i weekendy mieliśmy wolne. Wojskową V3S-ką jeździliśmy się wspinać do Ádru. Potem ojciec znanej alpinistki Aleny Stehlíkovej (później Čepelkovej) wyciągnął mnie ze służby do pracy w kopalni uranu, gdzie był dyrektorem. Praca w kopalni umożliwiła wielu alpinistom finansowe przetrwanie tego okresu.
Wspomniałeś, że na dobre poświęciłeś się wspinaczce sportowej po powrocie z Himalajów. Podczas wyprawy na Mount Everest w 1987 roku byłeś najmłodszym uczestnikiem.
Na Everest weszliśmy, testując nową, trudną drogę, prowadzącą przez tak zwaną Barierę Skalną (Rock Band) na 8300 metrów, gdzie rozbiliśmy obóz w trudnych warunkach – bez wody, kuchenki i tlenu. Bolała nas głowa i cieszyłem się, że, wraz z Pepą Nežerką, następnego dnia zeszliśmy.
Było to trudne doświadczenie, nie wciągnęło mnie i szybko wróciłem do wspinaczki w skałach. W Buoux, w ciągu dwóch miesięcy, około dziesięć razy zrobiłem 8a i 8b, które w tym czasie były najtrudniejszymi drogami. Zacząłem brać udział w zawodach i plasowałem się w pierwszej dziesiątce, czasem nawet na podium. We wspinaczce sportowej zdecydowanie bardziej się odnajdywałem.
Nie mieliśmy idealnych warunków do treningu: pięknej pogody, dróg w przewieszeniu, sztucznych ścianek. Ale jakoś sobie radziliśmy. W kamieniołomie w Hřensku wycięliśmy stopnie do wspinaczki, zrobiliśmy trzy drogi, zimą na dole rozpalaliśmy ognisko i trenowaliśmy.
Jak w latach 80. wyglądała współpraca z zachodnimi firmami i sponsoring sportowców?
Moimi sponsorami byli: La Sportiva, Faders i Petzl. Komunistom nie przeszkadzało już wtedy, że ktoś z Zachodu daje ci pieniądze. Prowadziłem też wykłady, a w końcu w 1990 r. założyłem własną firmę – sklep ze sprzętem górskim i wspinaczkowym.
Zaczęło się z Hiszpanami: firmami Faders i Roca. Potem zgłosiła się La Sportiva. Żyliśmy głównie z alpinistów, a wówczas wszyscy moi współpracownicy to byli wybitni wspinacze. To działało. Nasi klienci, oprócz zakupów, mieli kontakt z najlepszymi specjalistami w tym sporcie. Założyliśmy, działające do dziś, firmy Rock Empire i Direct Alpine.
Obecnie wspinaczy jest dużo więcej i już nie wszyscy się znają między sobą. Większość klientów to turyści; wspinacze i alpiniści stanowią już tylko 25%. Ale to nie powód, żeby iść na kompromis w kwestii najlepszych marek i jakości.
Mimo ogromnych osiągnięć i pasji do wspinania, był moment, kiedy odłożyłeś ten sport?
Na początku lat 90. nie wspinałem się prawie wcale. Lubię robić nowe rzeczy, więc kupiłem motocykl i zacząłem się ścigać. W ciągu dziesięciu lat kilkakrotnie wygrałem mistrzostwa kraju, jeździłem na mistrzostwa Europy i mistrzostwa świata w Le Mans. Zaliczyłem też fatalny wypadek. Ta nowa przygoda sportowa zaowocowała również współpracą biznesową z firmą Ducati.
W międzyczasie zdążyłem się ożenić i urodziła się moja córka Kristýnka. Z drugiego małżeństwa mam Jindrę i Natálkę. Z Jindrą wspinamy się razem i widzę, że sprawia mu to dużą frajdę.
Co jest w tym wszystkim najważniejsze – pozwala podejmować kolejne wyzwania, zdobywać sportowe osiągnięcia i odnosić biznesowe sukcesy?
Motocykle są już przeszłością, zdecydowanie bardziej interesują mnie góry. Teraz szczególnie Patagonia, gdzie jeżdżę co roku, od ostatnich piętnastu lat. Przypomina mi czasy sprzed trzydziestu lat, jest pusto i dziko. Nieustannie wspinam się w piaskowcu w Labáku. Nadal lubię to, co robię od tylu lat – i to jest najważniejsze. Bez tej radości nie ma mowy o sukcesie – ani w sporcie, ani w biznesie.
rozmawiał Libor Dušek
Jindřich Hudeček (ur. 27.02.1964, Děčín) to znany czeski wspinacz i alpinista, zawodnik motocyklowy z wieloma sukcesami na koncie oraz założyciel czołowej czeskiej spółki z outdoorowym wyposażeniem HUDYsport.
[1] Okolice Parku Narodowego Czeska Szwajcaria z pięknymi formacjami piaskowcowymi.