O 1113 kilometrowym biegu wzdłuż Wisły – od źródła do Bałtyku
– Udało się – powiedziałam do siebie pod koniec prawie miesięcznego biegu wzdłuż Wisły. – Udało się, tak – powiedziałam, patrząc, w jaki sposób słodkie wody rzeki mieszają się ze słonymi, chłodnymi wodami Bałtyku. Patrzyłam na to zjawisko mieszania się wód jak zahipnotyzowana. Trudno było mi samej uwierzyć, że towarzyszyłam Wiśle od jej źródła wybijającego w Baraniej Górze w Beskidzie Śląskim (rzeka ma dwa, wybrałam źródło Czarnej Wisełki) do ujścia. Adrenalina i endorfina tego ostatniego dnia, który miał mnie doprowadzić nad wody morza, przekroczyły w moim ciele wszystkie graniczne punkty. Byłam szczęśliwa, zainspirowana, spełniona.
Jeszcze długo po przywitaniu, jakie na mecie przygotowali dla mnie przyjaciółki i przyjaciele, stałam i patrzyłam na wodę, na linię morza na horyzoncie. – Ale czy to koniec? – Zapytałam siebie, jakby te tysiąc sto trzynaście kilometrów nie wystarczyło, żeby powiedzieć sobie: wystarczy.
Możliwe, że już wtedy, w podświadomości, liczyłam się z tym, że „Czytanie wody”[1], fizyczny wymiar tej biegowej przygody, to dopiero początek, że to wierzchołek góry lodowej, że teraz, już po, zaczną do mnie wpływać doznania i przemyślenia, zasilając moją wyobraźnię, tak jak mijane dopływy rzek zasilają Wisłę. Możliwe, że wykonałam ten aktywistyczny gest po to, żeby uruchomić pracę myśli. Moje zbliżenie się do rzeki, rzek towarzyszących, do sióstr rzek, byłoby w tym wymiarze gestem nastawionym na intensywne doświadczanie, doprowadzone – tak często podczas tego września 2021 roku – do granic.
Na spotkaniach wokół naszej wiślanej przygody, gdzie razem z Rafałem Siderskim (moim nieocenionym suportem, a także artystą wizualnym odpowiedzialnym za wizualne uchwycenie narracji tego biegu) mówimy zazwyczaj o codzienności tego miesiąca w trasie. Interesujące są pytania, które padają od publiczności. Jedno z nich chciałabym uczynić punktem centralnym tego tekstu. A brzmi ono: co ten bieg zrobił z tobą, czy cię zmienił, z czym wróciłaś? I jest to złożone, głębokie pytanie, które przecież zadawałam sobie też przed biegiem – co ze mną zrobi to doświadczenie, z czym wrócę, czy to mnie w jakiś sposób zmieni? Zatem: z czym wróciłam?
Siła
Z pewnością wróciłam silniejsza, w sensie fizycznym i psychicznym. I chociaż zależało mi na tym, żeby nie traktować tego biegu tylko w kategoriach wyczynu sportowego, to przecież udało się pokonać dystans 26 maratonów w 28 dni. Siła, o której piszę, zasadza się na tym, że już po pierwszych dniach w ruchu czułam, że nie jestem zakładnikiem własnego pomysłu, że robię to dla przyjemności (tak!), że nie jest to wyścig z nikim i niczym, że nie muszę sobie niczego udowadniać, że w każdej chwili mogłabym przerwać, jeśli tylko poczułabym się w tej przygodzie niekomfortowo.
Zaczynałam ten bieg silna, a to zawdzięczałam z pewnością współpracy z moim trenerem Piotrkiem Hercogiem, a także troskliwej opiece fizjoterapeuty Kamila Klicha. I kończyłam tę przygodę silna, silniejsza, a to zawdzięczam wspaniałym ludziom, którzy mi kibicowali, wspierali, dawali dach nad głową, karmili, opowiadali o swoim byciu przy Wiśle, zdradzali tajniki tego współbycia. I byłam silniejsza również dlatego, że doświadczyłam partnerstwa, wsparcia i zrozumienia. Dobro nie miało końca, był to czas, kiedy przypominałam sobie słowa Claudia Magrisa, który pisał o podróży, że odpowiednio przeżywana pozwala poczuć, że „miejsca stają się zarazem etapami na drodze życia i domem, ulotnymi przystankami i schronieniem pozwalającym czuć się zadomowionym w świecie”[2].
Z pewnością wróciłam uważniejsza. Myślę tu o uważności skierowanej zarówno do wnętrza, do siebie, jak i takiej skierowanej na zewnątrz. Ta uważność skierowana ku „ja” była konieczna jako mechanizm, który miał mi pozwolić na bezpieczne przebycie tych ponad tysiąca stu kilometrów. W trakcie tak intensywnego i długiego wysiłku nie mogło być mowy o błędzie taktycznym czy logistycznym. Musiałam siebie obserwować, reagować na to, co dzieje się z moim ciałem, czego potrzebuje, czego ma dosyć, w którym miejscu pojawia się ból, stan zapalny czy obtarcie. W wielu tych kwestiach potężnym wsparciem był Rafał, człowiek tak wielu umiejętności, że z pewnością dzięki niemu ta przygoda stała się miesiącem tak dobrym i inspirującym. Natomiast uważność skierowana na zewnątrz wiązała się z tym, co napotykałam, a była tego obfitość – poczynając od tego, co w przyrodzie, kończąc na wspaniałych i ze wszech miar interesujących ludziach.
To, co zajmowało moją wyobraźnię i uwagę podczas tej wrześniowej przygody, to było – dosłownie – czytanie wody, jej stanów, tego, w jaki sposób układa się nurt rzeki, jak pracuje, w którym miejscu przyśpiesza, w którym przyjmuje inne rzeki, w jaki sposób to robi. Wszystko to działo się na dodatek w odurzających okolicznościach początku jesieni, kiedy liście drzew, z każdym dniem, wchodziły coraz mocniej w żółć, pomarańcz, czerwień, kiedy im bliżej byłam północy, tym głębiej byłam w jesieni. Był to zatem bieg wzdłuż tego, co geograficzne (rzeki), ale też w głąb czasu. Niezwykły okres w bliskości natury, tak to pamiętam. I te wspaniałe momenty budzenia się tuż nad nurtem rzeki, moczenia ciała w chłodnych wodach Wisły, palenia ognisk nad brzegiem, pieczenia ziemniaków, rozmów, słuchania.
Drobiny dnia, drobiazgi, które składały się na całość tej przygody, wydają mi się dobrze zapamiętane i porządnie skatalogowane w głowie, w przeżytym. Wracając do nich, przypominam sobie słowa ważnej dla mnie filozofki Jolanty Brach-Czainy, która pisała: „Myślę, że gdy filozofowie mówią z rozpaczą o milczeniu bytu, wynika to z niezrozumienia mowy bytu, który nie zwraca się do nas jako całości, lecz poprzez konkret egzystencjalny, drobiny znaczące. To prawda, że one zdolne są sugerować głos całości, ale zawsze dźwięczący w drobinach istnienia”[3]. Takimi drobinami znaczącymi określiłabym chociażby słyszane na trasie odgłosy zwierząt: porykiwania jeleni; szczekania lisów; ujadanie psów; ryczenie krów; gęganie gęsi, trzepot skrzydeł – kormoranów, łabędzi, kań czarnych, nurogęsi. Zaliczyłabym i do tego pracę światła na tafli, podnoszenie się mgieł, uderzanie kropli deszczu w rzekę i mieszanie tych wód, a także spojrzenia i gesty wymieniane z poznawanymi, mijanymi ludźmi, uściski, słowa. I smaki tej przygody: makaron, ziemniaki, ryż, kasza, świeżo palona kawa, maliny, śliwki, suszone morele, jagodzianki, czekolada.
Ufność
Z pewnością wróciłam ufniejsza, a to za sprawą napotkanych ludzi. Bliskość – o czym już sygnalizowałam – działa się w relacjach pomiędzy mną, nami a napotykanymi (często przypadkiem) ludźmi rzeki. „Czytanie wody” stało się też, czy też rozszerzyło się o czytanie ludzi, czytanie Polski. Niezwykłe to doświadczenie, biorąc pod uwagę, że cała przygoda odbywała się przecież w pandemicznym czasie, który kojarzy się z dystansem, z unikaniem innych, wycofaniem. Tu jednak doświadczyliśmy gościnności, takiej, jaka zdarza się rzadko, jaka jest możliwa może najbardziej w kręgu najbliższej rodziny. Gościnność, o której myślę, opierała się na dzieleniu się wszystkim, co się ma, a przy tym na okazywaniu zainteresowania, autentycznej troski, kończącej się na wyprawianiu nas w dalszą podróż poprzez dzielenie się ostatnimi warzywami z ogródka.
Przeczytałam na tyle, na ile było to możliwe zarówno Wisłę, jak i rzeki jej towarzyszące. Widziałam i przekraczałam je fizycznie, a także śledziłam ich linie na mapach, planując kolejne kilometry. Chcę wymienić ich imiona, te zasilające Wisłę z prawego brzegu, takie jak: Soła, Skawa, Raba, Dunajec, Wisłoka, San, Wieprz, Świder, Narew, Skrwa, Drwęca, Osa oraz Liwa. I te od lewego brzegu: Przemsza, Dłubnia, Szreniawa, Nida, Czarna, Opatówka, Kamienna, Iłżanka, Radomka, Pilica, Bzura, Brda, Wda oraz Wierzyca. Imiona rzek, które brzmią jak poezja. I były też miejsca peryferyjne, suburbia, które pozwalały przybliżyć się do rzeki, a więc nie tylko duże miasta jak Kraków, Sandomierz, Warszawa, Toruń, Gdańsk. Nade wszystko miejsca jak te: Drogomyśl, Kaniów, Jankowice, Grobla, Nowy Korczyn, Winnica, Kępeczki, Ostrówek, Nowe Grochale, Suchodół, Stary Duninów, Małe Słońca. Wspaniała, zapierająca dech w piersiach praktyczna lekcja geografii, a także historii, wiedzy o społeczeństwie.
Były też takie momenty jak gwałtowne ulewy i burze, które łapały mnie w szczerym polu, na wale, blisko rzeki, gdzie jedynym wyjściem było poddać się ulewie i zobaczyć, przypomnieć sobie, że to nic strasznego, cieszyć się z niej ponownie, jak wtedy, kiedy było się dzieckiem w wiejskich krajobrazach Beskidu Sądeckiego.
Redukcja
Prawie miesiąc w podróży spowodował też, że stałam się radykalniejsza w kwestiach posiadania, nabywania. Kilkanaście metrów kwadratowych kampera, w których musieliśmy pomieścić nasze życie przez ten intensywny pod każdym względem czas, sprawiło, że poczułam sens praktykowanego od kilku lat założenia: nie kupować, nie nabywać, redukować.
Powrót do domu, możliwość swobodnego korzystania z gazu, wody, ogrzewania, w pierwszych dniach wydawał mi się potężnym luksusem. Wspaniale jest zatęsknić za rzeczami, które wydają nam się podstawowymi, zatęsknić po to, żeby przewartościować sobie świat. Mój nie potrzebuje teraz za dużo, z wielką satysfakcją stwierdzam, że mam wszystko, a nawet więcej, i tym, czego mam więcej, chętnie się dzielę. Możliwe, że w pełni zrozumiałam to biegnąc po te czterdzieści, pięćdziesiąt a czasem sześćdziesiąt kilometrów dziennie, z jedzeniem spakowanym w sportowy plecaczek, z wodą, która w tych gorących, czasem niemal upalnych dniach znaczyła po prostu życie.
Proste życie – możliwe, że to nasz jedyny ratunek. Redukować, zmniejszać, chcieć mniej, dzielić się nadmiarem. To filozofia, która bliska jest też przecież Patagonii, i z tego właśnie powodu zdecydowałam się biec w jej barwach, bowiem wierzę, że działania tej firmy, praktyka życia jej założyciela Yvona Chouinarda, rzucają nowe światło na bezwzględne nastawione na zysk oblicze konsumenckiego świata. Koresponduje to z ideami, które przyświecały mi w czasie biegu, a które Andri Snær Magnason opisał w swojej znakomitej książce – tak bardzo potrzebnej nam teraz w czasie kryzysu klimatycznego – O czasie i wodzie, pisał tam tak: „Rozwiązanie po części polega na tym, co wciąż powtarzały nasze babcie: należy dokończyć posiłek, donaszać ubrania po starszym rodzeństwie, cerować skarpety i nauczyć się umiaru”[4].
Tworzyć
Myślę jeszcze o jednym z aspektów tej przygody, o tym, co Kilian Jornet opisał w jednej ze swoich książek. Zwrócił uwagę na to, że biegnąc, czuje się twórcą. Być może właśnie to jest tak kuszące w bieganiu, we wspinaniu, w pływaniu czy innych dyscyplinach sportu. Tworzymy coś, wykorzystując swoje ciało, jesteśmy narzędziem, które coś robi w nas i w patrzących – obserwatorach, kibicach, tych, którzy są blisko. To szczególne doświadczenie, o którym myślałam przed biegiem – wykorzystać swoje ciało, żeby opowiedzieć o naturze w inny sposób niż ten znany z narracji aktywistycznych, ekologicznych, naukowych. Opowiedzieć coś poprzez ruch, energię, wymianę. Zależało mi bowiem, żeby moje poświęcenie i ryzyko, które podjęłam, pozwoliły mi dotrzeć do osób, które na co dzień nie interesują się tym, jak traktuje się rzeki, chciałam połączyć bańki, w których się obracam – literacką, akademicką, aktywistyczną, sportową. Chciałam również pokazać, że kobieta, poetka, naukowczyni potrafi też zabrać głos w ważnej sprawie poprzez akt, działanie. Wierzyłam, że to gra warta świeczki. Nie zawiodłam się.
Od samego początku czułam potężne wsparcie przyjaciół, znajomych i nieznajomych. Wzruszały mnie momenty, kiedy dostawałam informację, że ktoś właśnie wyszedł pobiegać (pierwszy raz od 15 lat!) zainspirowany tym, że biegnę, ktoś inny postanowił przejść w ciągu trwania mojego biegu 100 kilometrów, ktoś inny zaczął chodzić na spacery wzdłuż rzeki, którą miał w pobliżu, pisząc mi, że gdyby nie mój gest, to rzeka dalej pozostawałaby dla niego tylko nieinteresującym ciekiem wodnym, niczym innym. Chciałam pokazać, że Wisła, ale też rzeki towarzyszące, to organizmy, to byty, od których zależymy, chciałam zwrócić nasz wzrok ku rzekom.
Sprzeciw
Ważne jest dla mnie to, żeby za pomocą różnego rodzaju działań – sportowych, poetyckich – prowokować do dyskusji, zapraszać do rozmowy, zabierać głos i oddawać głos innym. Ten bieg, u źródeł którego stała niezgoda na budowę drogi wodnej E40, dział się w wyjątkowym czasie. Jako kobieta, jako obywatelka, czułam, że biegnę w ramach sprzeciwu wobec wielu kryzysów, wielu rzeczy. Ciało rzeki, przypomina mi ciało kobiety, a próby wyregulowania jej są przecież analogiczne do prób odebrania nam kobietom prawa do decydowania o sobie. Ciało biegnące, pracujące w krajobrazie jest dla mnie też realizacją słowa wolność. Ta wrześniowa przygoda, fakt, że mogłam swobodnie poruszać się w krajobrazie, kontemplować go, mieć z tego radość, stały w kontraście z doniesieniami, jakie napływały do nas ze wschodniej granicy. Kryzys uchodźczy towarzyszył mi w tym biegu, prowokował do gniewu i z pewnością było tak, że również ta niezgoda, sprzeciw, które we mnie pracowały, były w jakimś sensie siłą napędową.
Myślę o tym, że nieustannie dzieją się kryzysy, nieustannie musimy stawiać im czoła, uczyć się na błędach. Ostatnio głośno było o rzece Sztole, z której zostało już tylko suche koryto, a to poprzez nieodpowiednie działania ludzi. Sztoła była zasilana dzięki działalności kopalni w Olkuszu. Po wyczerpaniu się złóż cynku i ołowiu kopalnie zamknięto i wyłączono kluczową dla rzeki pompę. Piętnastokilometrowa rzeka przestała istnieć. Oznacza to problem ludzi w kontekście dostępu do wody pitnej, oznacza to zanik bioróżnorodności – śmierć zwierząt i roślin. Ta – mogłoby się wydawać – niewielka tragedia jest jak zapowiedź większych. Potwierdza najgorsze – wszystko musi się opłacać, nawet istnienie rzeki. I dopóki takie rzeczy się dzieją, czuję, że spoczywa na nas obowiązek działania i nie musi być to przebiegnięcie tysiąca stu trzynastu kilometrów wzdłuż Wisły.
Jest chyba tak, że żeby o coś dbać, troszczyć się, to musimy to poznać. Chciałabym, żebyśmy wychodzili do rzek, niech to będzie Wisła, Rudawa, Odra, Bug, Niemen czy Dunajec, przyjrzyjmy się tym bytom, z ich nurtem płyną historie sprzed czasu, kiedy jeszcze nas nie było, i będą – mam nadzieję – płynąć długo, długo po nas.
Małgorzata Lebda
——
Projekt „Czytanie Wody: Wisła” był organizowany wspólnie z Fundacją Pismo
Wsparcie sprzętowe: Patagonia
Wsparcie medialne: CragMagazine
Wsparcie przyrodnicze: Ogólnopolskie Towarzystwo Ochrony Ptaków
O Autorce: Małgorzata Lebda – urodzona w 1985 roku. Dorastała w beskidzkiej wsi Żeleźnikowa Wielka. Poetka, felietonistka, naukowczyni, ultramaratonka. Autorka sześciu książek poetyckich, w tym nagradzanych tomów Matecznik i Sny uckermärkerów (Nagroda Literacka Gdynia 2019), ostatni z tomów Mer de Glace ukazał się w 2021 roku nakładem wydawnictwa Warstwy. Pracuje nad debiutem prozatorskim. We wrześniu 2021 roku przebiegła dystans 1113 kilometrów, biegnąc od źródeł rzeki Wisły do jej ujścia do Bałtyku. Mieszka w Krakowie i coraz częściej poza nim.
Przypisy:
[1] Poetyckie reportaże z nadwiślańskiej trasy wraz z materiałami wizualnymi autorstwa Rafała Siderskiego były publikowane na łamach internetowych magazynu „Pismo” (pod tytułem Czytanie wody: Wisła). Przedsięwzięcie było organizowane wspólnie z Fundacją Pismo.
[2] C. Magris, Podróż bez końca, tłum. J. Ugniewska, Warszawa 2009, s. 9.
[3]J. Brach-Czaina, Szczeliny istnienia, Warszawa 2018, s. 12.
[4]A. Snær Magnason, O czasie i wodzie, tłum. J. Godek, Kraków 2020, s. 316.