Już ponad dwa tygodnie minęły od rozpoczęcia chyba najbardziej wytrzymałościowej akcji górskiej w mojej dotychczasowej działalności. Stoper włączyliśmy pod ścianą Małego Młynarza. Jednak dodając trzygodzinne podejście i godzinne zejście spod Kościelca do Murowańca, łatwo policzyć, że akcja trwała równo 48h. Dwie doby bez śpiworów, z dwoma setkami gazu, na ciągłym deficycie kalorycznym i niekończących się zimowo szóstkowych trudnościach czterech Sprężyn.
Półtora roku wcześniej udało się już przejść tę samą Łańcuchówkę w czasie niecałych 16h, w lecie. Od mniej więcej tygodnia dostaję niemałą liczbę pytań o stopień trudności Expandera letniego i zimowego i choć odpowiedź wydaje się oczywista, to wspomnienia z lipca 2019 roku nakazują myśleć o tym trochę inaczej.
Porównanie nie może dotyczyć trudności terenu, nawierzchni, po której najpierw z Łukaszem Mirowskim, a później z Piotrem Sułowskim i Maćkiem Ciesielskim, przemierzaliśmy 30km podejść pod nasze ściany, ani nawet długości akcji górskiej, która wynikała bezpośrednio z dwóch poprzedzających czynników. Nawet oczywiste zestawienie spalanych na godzinę kalorii, wynikających z temperatury czy niesionego ciężaru, niewiele wnosi do porównania. Trudności wspinaczki z Łukaszem oraz Sułkiem i Maćkiem dotyczyły czegoś zupełnie innego, mierzalnego w kompletnie innej skali, a przez co sprawiającego, że po wszystkim mam wrażenie, że były to dwie zupełnie inne przygody, inne drogi.
Przede wszystkim przystępując do wspinaczki letniej, mieliśmy z Łukaszem przeświadczenie, że zamęczenie Expandera, bez przykładania wielkiej uwagi do czasu przejścia, jest w zasięgu naprawdę wielu wspinaczy. Naszym celem było zmieszczenie się w 24h, bo tylko w ten sposób udałoby się nawiązać do trzech poprzednich przejść (Panufnik-Pankiewicz, Belczyński-Tomaszewski, Szura).
Doba przeznaczona na te cztery ściany wydawała się czasem tak wyśrubowanym, że obawa o własną moc nakazała bardzo ortodoksyjne „obcinanie” listy szpeju i ubrań potrzebnych do przedsięwzięcia. Nawet kalorii zabraliśmy „na styk”, choć zwykle jestem zwolennikiem teorii, że jedzenia zabiera się dużo, a jeśli jest zbyt ciężkie, to się je zjada. Postanowiliśmy również zabiwakować 20 minut podejścia od ściany (a raczej zejścia z Wyżniej Skoruszowej Przełęczy). Tak, aby wystartować z pełnym animuszem, a trzy dni przed przejściem, przesolowałem ścianę Małego Młynarza, asekurując się – czyli przechodząc każdy odcinek dwa razy plus zjazd, ucząc się jej niemalże na pamięć.
Według schematów czekało nas około 33 wyciągów letniego wspinania. Odpowiada to zwykle około kilometrowej ścianie, których zarówno Łukasz jak i ja mieliśmy w górskim CV przynajmniej po kilka. A podejścia? W lecie to po prostu monotonna „tyrka”,nieobarczona praktycznie żadnymi zagrożeniami obiektywnymi. Obaj mieliśmy również świadomość, że najwięcej czasu we wspinaniu traci się na operacje sprzętowe i znając swoje możliwości z wielokrotnych wspinaczek w dolnośląskich piaskowcach, postanowiliśmy potraktować zakładanie stanowisk jako ostateczność, służącą tak naprawdę przekazaniu szpeju.
Z mojego punktu widzenia to legendarna wręcz bezbłędność i pewność siebie Łukasza (cechy dla rasowych piaskarzy absolutnie normalne), który działał kilka oczek poniżej swojego poziomu, pozwoliły na praktycznie ciągłe poruszanie się na lotnej asekuracji i sukcesywne przebijanie rewelacyjnych międzyczasów pionierów Expandera. Dokładność, trzymanie tempa oraz niepoddawanie się pokusom gęstszej asekuracji, stały się kluczem do pobicia rekordu Łańcuchówki. Sam fakt uzyskania najlepszego czasu był możliwy oczywiście dzięki nowoczesnemu sprzętowi, którego porównywanie z zawartością plecaka zespołu Pankiewicz-Panufnik, byłoby nazbyt infantylną czynnością.
Czym dla wspinacza zimowego są trudności VI i VII stopnia? Czymś zupełnie innym niż te same cyfry dla wprawnego wspinacza letniego. Oczywistością jest, że są to rejestry wspinaczek, których wiele z nich ma znamiona „poważnych”. Z jednej strony trudności techniczne, z drugiej logistyka podejścia i poruszania się między ścianami, sprawiały, że w zimie poczucia, że Expandera nie zważając na czas, da się zamęczyć w większości przypadków, jednak brakowało.
Oczywiście, że wybraliśmy czas znakomitej pogody. Prognozy pozwalały myśleć nie o jednej, a o dwóch kolejnych nocach z pełnym spokojem i komfortem. Jednakże powaga, zwłaszcza pierwszej ściany – Małego Młynarza, w zimie wzrosła wielokrotnie. Samo klasyczne pokonanie tego urwiska, bogatego w chwyty odciągowe i tarciowe, dało wielką satysfakcję. Choć podświadomość moja uległa konsternacji, bo na szczycie znaleźliśmy się dopiero późnym popołudniem, a nie, jak w lecie, przed szóstą rano, pełni energii i świadomości, że robota przed nami.
Tym razem mimo towarzystwa dwóch wyśmienitych Alpinistów: Maćka i Piotrka, mimo faktu, że odeszły nam trudności orientacyjne, na szczycie gratulowaliśmy sobie z poczuciem, że odwaliliśmy kawał roboty. Chyba w każdym z nas doszedł wtedy do głosu mechanizm obronny, który nakazał nie myślenie o całości Expandera, a tylko o kolejnej jego części – zupełnie inaczej niż w komforcie lata.
Drugi raz podświadomość moja zanurzyła się w kuble zimnej wody, gdy kończąc wspinaczkę ścianą Kotła Kazalnicy, dotarło do mnie, że już świta, a od początku naszej akcji minęła właśnie doba. Dopiero na tym etapie udało mi się w mozole kolejnych zejść i podejść, przeliczyć realny czas ukończenia całości. Mimo wiedzy, że najtrudniejsze za nami, nadal dominowała wiedza, że wciąż tyle zależy od warunków i przy braku szczęścia możemy pod upragnionego Kościelca nawet się nie dostać.
Ilość zmiennych to niby oczywista rzecz, która odróżnia wspinanie letnie od zimowego. To właśnie ilość zmiennych wpłynęła na założenia. Wpłynęła na fakt, że w czasie przejścia zimowego brakowało tej pewności, że „na pewno się uda, pytanie o której godzinie”. Brak tej pewności, jest przyczynkiem do uznania większej powagi przedsięwzięcia. Do skrupulatnej asekuracji, zabrania większej ilości jedzenia czy nawet detektora lawinowego. Choć w naszym przypadku zabrakło miejsca dla śpiworów (ze względu na oszczędność wagi, przestrzeni,a także ze względu na chęć podtrzymania ciągłości wspinania).
Próba porównania Expandera letniego i zimowego z góry skazana jest na niepowodzenie. Odrębne podejście do zagrożeń i czynników obiektywnych, nakazuje wspinaczom postawienie akcentu na innej trudności – z jednej strony dotyczące szybkiego poruszania się wzdłuż granicy bezpieczeństwa, z drugiej, zimowej flanki, na samą ciągłość poruszania się, które z natury swojej jest mniej bezpieczne. I o to bezpieczeństwo trzeba zadbać w pierwszej kolejności, jeśli chce się odnieść ostateczny sukces.
Próba porównania przejścia letniego i zimowego to jak próba określenia co jest trudniejsze: Rajd Monte Carlo czy wyprawa samochodem terenowym z Alaski do Ziemi Ognistej. Oba przedsięwzięcia dały olbrzymią dawkę satysfakcji i zmęczenia. Dały również łącznie ponad 60 godzin dzielenia doświadczeń ze świetnymi wspinaczami, a przede wszystkim ludźmi: Łukaszem, Maćkiem i Piotrkiem.
Kacper Tekieli