Pau jest wysoki, ma ciemną karnację, długie włosy, okrągłe pirackie kolczyki w uszach i żywioły w oczach. – Co by było, gdybym skoczył? Od małego myślałem o tym, kiedy stałem gdzieś wysoko. Nie chciałem się zabić. Chciałem wiedzieć, jak to jest, kiedy spadasz.
Spotykam go w Geiranger, norweskiej mekce turystycznej. Pracuje tu każdego lata w firmie organizującej wycieczki kajakami morskimi. Podpływa z turystami do miejsc, które można zobaczyć jedynie z fiordu. Pod najpiękniejsze wodospady, spływające po niemal pionowych ścianach. Opowiada im o farmach na skale i trudnym życiu mieszkańców wsi, w czasach, kiedy otoczone górami Geiranger było praktycznie odcięte od świata. Pokazuje piękno przyrody i tłumaczy jej surowość. Od razu widać, że wie o niej więcej od innych.
Jest Katalończykiem. Urodził się w Barcelonie, ale wychował w Gironie, mieście między Pirenejami, a Morzem Śródziemnym.
– Od dziecka kochałem naturę. Nauczyłem się tego od moich rodziców. Sporo podróżowaliśmy ich kamperem, zawsze gdzieś w dzicz. Teraz jeżdżę głównie sam. Spędzam na świeżym powietrzu każdą wolną chwilę. Chodzę w góry, wspinam się, surfuję, skaczę BASE, latam na miniwingu, czyli takiej mniejszej i szybszej paralotni. Żyjąc normalnym życiem, ze stałą pracą i własnym mieszkaniem, nie mógłbym się całkowicie poświęcać temu, co kocham. Zdecydowałem więc, że zamieszkam w vanie. Moje auto to dom, środek transportu, garaż na zabawki. Moja wolność. Mogę na przykład zatrzymać się blisko miejsca, z którego chcę skakać. Nie ma warunków? Nieważne. Rozciągnę sobie slacka i poczekam do jutra. Gdziekolwiek jestem, zawsze mam ze sobą cały swój sprzęt. Mój van znaczy dla mnie bardzo dużo. Staram się nie być sentymentalny, bo to w końcu tylko rzecz i nic nie trwa wiecznie, ale sprawy się trochę komplikują, kiedy nadasz czemuś imię. Ona nazywa się Kaos.
Ona, czyli biały Mercedes 310D James Cook, rocznik ‘95. Nie za duży, więc daje radę w mieście. Nie za mały, więc jedna osoba ma w środku wygodnie. W maju parkuje ją na kempingu i prawie nie rusza, bo do pracy jeździ rowerem. Pod koniec września znikają za ostatnim zakrętem i jadą w nieznanym kierunku.
– Przez te wszystkie lata jeżdżenia to tu, to tam, nauczyłem się patrzeć w głąb siebie. W życiu chodzi o to, żeby dowiedzieć się, co daje ci szczęście. I sięgać po nie, kiedy tylko możesz. Chodzę swoimi ścieżkami i nie zwracam szczególnej uwagi na utarte, przygotowane przez innych szlaki. Ale czasem muszę przejść się po czyichś śladach. Tak było ze skokami BASE. To nie jest jeden z tych sportów, do których tutorial znajdziesz w sieci. Jest bardzo niebezpieczny. Wymaga doświadczenia w skokach spadochronowych i mnóstwa dodatkowej wiedzy. Na początku potrzebny jest ktoś, kto powie ci, co masz robić, wskaże dobre i bezpieczne miejsce na pierwszy raz. Zdobywasz doświadczenie, poznajesz podstawy meteorologii. Z czasem sam potrafisz oszacować, jak wysoki jest dany obiekt, czy możesz z niego skoczyć i dolecieć do dobrego lądowiska. Kiedy doszedłem do tego etapu, zacząłem na nowo wyznaczać sobie własną drogę. Często znajduję nowe miejsca do skoków. To się nazywa otwieranie exit pointu. Szczególny moment. Nie tylko samemu robisz coś po raz pierwszy. Jesteś też pierwszą osobą na świecie, która to zrobiła. Możesz nadać nazwę temu miejscu i ono na zawsze pozostaje twoje, bo to ty je odkryłeś.
Skakał w różnych miejscach, w Europie, Ameryce Północnej, w Maroko, ale bez wahania mówi, że najbardziej lubi Norwegię.
– Tylko tu można spotkać tak dzikie i piękne miejsca. Jednym z moich ulubionych jest Wodospad Siedmiu Sióstr w Geiranger, który zresztą sam otworzyłem. Norwegia jest naprawdę świetnym krajem do skakania BASE ze względu na strome góry, na przestrzeni wieków wyrzeźbione przez lodowce. Sezon jest raczej krótki. Najlepiej skakać w lecie, bo w zimie warunki atmosferyczne mogą być bardzo ciężkie.
– Każdy skok jest inny ze względu na pogodę, krajobraz, czy ludzi, z którymi skaczesz. Wiele czynników może mieć na ciebie wpływ. Na górze staram się wyciszyć i skoncentrować. Wizualizuję sobie skok, który mam zaraz wykonać, żeby było jak najbezpieczniej. To nie zawsze jest łatwe. W głowie pojawiają się różne strachy. Kiedy tylko czuję, że bardziej się boję niż cieszę, nie skaczę. Ważne jest, żeby zawsze zapytać się, czy jesteś gotowy na ten skok. Przygoda jest wtedy, gdy podróżujesz przez niepewność, ale bez strachu. A kiedy zdecydujesz się skoczyć – od momentu, kiedy oderwiesz się od krawędzi, do momentu, kiedy znowu poczujesz ziemię pod stopami – to wejście w zupełnie inny wymiar, gdzie nic więcej się nie liczy. Czujesz się absolutnie wolny, nie masz żadnych zobowiązań, żadnych zmartwień, żadnej przyszłości, żadnej przeszłości.
Odlicza na głos i rzuca się w przepaść nad fiordem, ściśniętym między pionowymi skalnymi ścianami. Jeszcze tylko przez chwilę słychać szelest materiału jego wingsuita i zapada kompletna cisza. Z zagapienia wyrywa mnie syrena statku. Daleko pode mną niemiecki cruise daje sygnał do odpłynięcia i powoli sunie po równej tafli wody, aż znika za zakrętem. Popołudnie jest idealne. Kompletnie nie ma wiatru, słońce przyjemnie grzeje, ale jest też dosyć rześko, bo stoję na półce 1400 metrów nad brzegiem morza. To La Eskina, jeden z trzydziestu pięciu exit pointów otwartych przez Paua.
To, co jemu zajęło dwie minuty, mnie kosztuje prawie dwie godziny. Zejście z wystającego narożnika poniżej szczytu Laushornet, górującego nad Geiranger, jest bardzo strome. Mam dużo czasu, żeby pomyśleć o tym, co mówił Pau.
– Najbardziej zależy mi na tym, żeby nadal robić to, co kocham. Przebywać z osobami, które są dla mnie bliskie, odkrywać nowe miejsca na Ziemi i poznawać nowych ludzi. Czerpać radość z tego, co robię na mojej drodze. Nie jest to najbardziej uczęszczana i wyraźna ścieżka. Ale przecież nie o to chodzi, żeby jedynie ubijać wydeptane szlaki.
Tekst: Anna Konopacka
Pau Pineda ma na swoim koncie około 700 skoków BASE. Do tej pory otworzył 35 exit pointów i zainicjował skoki z 9 obiektów (budynków, mostów, anten). Można je znaleźć w hiszpańskiej bazie AESBASE.
Instagram: @pau.pawa
YouTube: pAu