To był najpiękniejszy rok naszego życia! Na podróż przez trzy kontynenty daliśmy sobie dwanaście miesięcy. Był to też rok najsmaczniejszy. Nigdy nie jedliśmy tak wspaniale, zróżnicowanie i intrygująco, jak podczas tej wyprawy. Nigdy też nie zamienilibyśmy naszej roślinnej diety na inną – szczególnie w podróży!
Naszą podróż rozpoczęliśmy w marcu 2019. Przemierzywszy Azję, Wyspy Pacyfiku z Nową Zelandią i Australią oraz Amerykę Południową, w rok odwiedziliśmy łącznie dziesięć krajów. Zgodnie uznaliśmy Chiny, Nepal, Indie oraz Peru jako nasz jedzeniowy top.
W Chinach jedliśmy jak szaleni i zrozumieliśmy, co to znaczy nie móc wstać od stołu. Jak to możliwe dla dwójki wegetarian w kraju, gdzie street-food ma zapach opiekanych świń, kaczek i kurzych łapek?
Kluczem do roślinnej kuchni chińskiej okazał się buddyzm. W Chinach jego wyznawcy stanowią prawie dwadzieścia procent całej populacji. Jeżeli wierzymy, że w kolejnym życiu możemy przyjąć postać zwierzęcą, trudno pomyśleć, aby w doczesnym dopuszczać się jedzenia mięsa. Dalecy od filozofii reinkarnacji, ale bliscy idei „jedz, ile wlezie”, przez dwa miesiące odwiedziliśmy dziesiątki buddyjskich restauracji – często przy świątyniach. Większość w stylu all you can eat.
Dużo, świeżo i magicznie
Płacąc zazwyczaj równowartość dziesięciu złotych, wybieraliśmy spośród kilkudziesięciu potraw. Wszystko idealnie przyprawione imbirem, chili, goździkami, anyżem, fenkułem, cynamonem, kuminem… i magią! Jeżeli tych przypraw nie lubicie, to pojedźcie do Chin, aby zmienić zdanie.
Chińskie potrawy są przede wszystkim absolutnie swieże. W tutejszej kuchni nie ma miejsca na „odgrzewany kotlet”. Na każdym kroku można więc spotkać stanowiska, gdzie samemu wrzuca się do wrzątku długi na metr makaron, a kiedy przychodzi ochota na pierożki, sięgasz do stolnicy kucharza, który na bieżąco je lepi.
O tym, jak ważna dla podniebień Chińczyków jest świeżość potraw, najlepiej świadczy ich wynalazek kulinarny, za którym tęsknimy chyba najbardziej! Hot Pot. W oryginale to nazwa naczynia, podobnego do naszego samowara, służącego do przyrządzania potraw na stole przez biesiadników. Obecnie chodzi już bardziej o sposób jedzenia, a nie samo naczynie, które często jest zwykłym garem, stojącym na kuchence elektrycznej.
Mięso dla wegetarian
Nie da się ukryć, że w Chinach trzeba się nagimnastykować, żeby jeść bez mięsa. Nie dlatego, że takich potraw nie ma, ale dlatego, że po prostu trudno się dogadać. Często to, co uznawaliśmy na ulicznych stoiskach za mięso, po setkach prób wypowiadania w różnej tonacji „Ło pu czy rou, hy czi-da!” (czyli: „Nie jemy mięsa i jajek!”) i salwach śmiechu sprzedawców, okazywało się być zrobione z grzybów, seitana, tofu czy strączków.
Tak zwane fake meat w Chinach jest bardzo popularne i smakiem może oszukać niejednego mięsożercę.
W Indiach i Nepalu spędziliśmy łącznie cztery miesiące, jedząc wege przysmaki – od himalajskich schronisk po zatłoczone delhijskie street-foody. O ile dla wegetarian kuchnia hinduska to raj, to dla wegan jest czasem wyrzeczeń i kompromisów. Dla nas kompromisem była akceptacja nabiału w potrawach, bo trudno go tutaj uniknąć.
Posiłek mocy
Popularny thali, czyli metalowy talerz z przegródkami wypełnionymi różnymi rodzajami sabzi, warzywami wraz z chlebkiem chapati lub naan, był naszym stałym towarzyszem. Nie dość, że wszystko jest pyszne, to w dodatku bierzesz tyle dokładek, ile potrzebujesz.
Kultura dokładek szczególnie sprawdziła się w Nepalu, podczas naszego dwutygodniowego trekkingu wokół masywu Annapurny. Podstawowym nepalskim posiłkiem jest wegański Dal Bhat, królujący w górskich schroniskach. Jak rymują lokalni szerpowie: „24 hour Dal Bhat power!” – i nie ma w tym przesady. Posiłek jest banalnie prosty. „Dhal” to zupa z soczewicy a „bhat” to ryż. Cały zestaw daje dość mocy, żeby bez większych problemów wyjść na Thorong La Pass (5416 m n.p.m.).
Z kolei w miastach Indii i Nepalu życie toczy się na ulicy i to tutaj właśnie zjesz najlepiej! Nie spotkało nas żadne zatrucie pokarmowe, co wierzymy ma więcej wspólnego z niejedzeniem mięsa, niż z wyborem lokali, których nasz sanepid na pewno nie dopuściłby do użytku.
Obiady u hinduskiej mamy
Królem hinduskiej kuchni mianowaliśmy chole bhature oraz masala dosa z kokosowym chutneyem. Nauczyłam się przyrządzać oba dania dzięki wspaniałym ludziom, którzy otwierali przed nami swoje domy oraz wypełniali żołądki miłością.
Pasja do jedzenia połączyła mnie i Radhikę, która została moją hinduską mamą. Oryginalnie to mama Aruna. Poznaliśmy go w Delhi i szybko się zaprzyjaźniliśmy. W efekcie zamieszkaliśmy na tydzień u jego rodziców na pięknym południu Indii, w Kerali. Codziennie z Radhiką gotowałyśmy hinduskie i polskie przysmaki. Wraz z mężem bardzo polubili barszcz ukraiński i pierogi ruskie, a ja nauczyłam się przyrządzać moje ulubione potrawy indyjskie. Przede wszystkim jednak, przeżyliśmy fantastyczne i autentyczne chwile, o które trudno podróżując w pośpiechu i odhaczając punkty z przewodnika.
Ameryka Południowa raczej nie kojarzy się jako miejsce vege friendly. Obawialiśmy się, że będziemy tu przymierać głodem. Nic bardziej mylnego.
Owocowy raj
W Peru gościliśmy dwa miesiące i poznaliśmy najlepsze owoce świata! Ich różnorodność, dojrzały smak, esencjonalność, no i cena sprawiły, że śniadania i kolacje były u nas zawsze owocowe. Zjadając miseczkę sałatki, składającej się dziesięciu przeróżnych rodzajów owoców, byliśmy nasyceni i szczęśliwi na długie godziny.
Nie sprawdziły się też prognozy, że, aby zjeść coś bez mięsa, będziemy musieli stołować się w stworzonych na modłę europejską knajpach dla gringos. Praktycznie w każdym peruwiańskim miasteczku bez wysiłku można znaleźć minimum jedną restaurację czy bar w pełni wegetariańskie, a nawet z daniami wegańskimi. Za około 6-10 złotych zajadaliśmy się więc roślinnymi lokalnymi przysmakami.
W plenerze
W tak długiej podróży, mocno nastawionej na wielodniowe trekkingi, często też gotowaliśmy sobie sami. Przez dwanaście miesięcy pod namiotem spędziliśmy łącznie 47 dni, a że, bez względu na to, czy jesteśmy w mieście czy w górach, lubimy dobrze zjeść, to i w warunkach terenowych nie uznajemy jedzeniowych kompromisów.
Samo zdobywanie produktów do samodzielnego gotowania to atrakcja. Uwielbiamy lokalne markety, ich koloryt, gwar i interakcje z ludźmi. Bez wizyty na ryneczku trudno jest mówić o pełnym odkryciu odwiedzanego miejsca. To właśnie dzięki cierpliwym sprzedawcom poznaliśmy kuchnie świata i ich roślinne możliwości.
Wege wpadki
Czy można być pasjonatem kulinarnych ciekawostek z całego świata, jednocześnie wykluczając z diety produkty pochodzenia zwierzęcego? Oczywiście, że tak! Mimo to, nie obyło się oczywiście bez wpadek.
Łasa na wszelkie smażone przysmaki w Peru rzuciłam się któregoś dnia na gigantycznej wielkości czipsa. Kiedy zbliżyłam go do buzi poczułam bardzo silny odór. Nos mnie nie zmylił. Okazało się, że ów czips to chicharron, czyli chrupkie ciasto smażone na smalcu lub z dodatkiem świńskiej skóry. Z kolei w Chinach, chcąc poznać jak najwięcej odmian tofu, zaserwowałam nam zatrucie roku. Chòudòufu bywa inaczej nazywane stinky tofu, co powinno już być pewnym ostrzeżeniem. Jest mocno fermentowane i w naszym przypadku leżakowało chyba zbyt długo. Chorowaliśmy po nim przez trzy dni.
Nawet z takimi potknięciami zapewniam, że można dogadzać sobie i odkrywać nowe kulinarne tradycje z poszanowaniem naszego zdrowia, naszej planety i przede wszystkim zwierząt. Nie czujemy, że coś straciliśmy. Wręcz przeciwnie! Dzięki temu, że komponowaliśmy naszą dietę bez mięsa, mieliśmy zazwyczaj na talerzach o wiele więcej i zdrowiej, niż turyści z kurczakiem i frytami, a bagaż wspomnień, jaki przywozimy do Polski ma zapach i smak najwspanialszych potraw świata.
Tekst: Katarzyna Strzelska
Zdjęcia: Katarzyna i Kostek Strzelscy