Odkąd pamiętam, góry zawsze były dla mnie miejscem, w którym po prostu czułam się dobrze. Wyjazdy w Tatry były tym, na co bardzo czekałam – nawet jeszcze zanim zaczęłam się wspinać. A gdy już zaczęłam, to właśnie góry były moją motywacją do treningów na ścianie wspinaczkowej, czy w skałach. Góry rozbudzały marzenia.
Zaczęłam się wspinać w 2009 roku i od tego czasu każdy niemal weekend spędzałam w Tatrach. Wtedy też pojechałam po raz pierwszy w życiu w Dolomity i zakochałam się w tych górach bez reszty. Cotygodniowe wyjazdy w Tatry i każdy sezon letni spędzany na wspinaniu w Dolomitach nadawały mojemu życiu rytm. Uwielbiałam ten moment, gdy zaczynałam pakować sprzęt i przygotowywać rzeczy potrzebne na wyjazd. W powietrzu unosił się zapach przygody.
Góry pochłonęły mnie całkowicie. Wspinaczka nauczyła mnie wiele o sobie samej, o moich motywacjach, możliwościach, o sile mojego ciała niejednokrotnie większej, niż mogłabym przypuszczać, ale również o moich ograniczeniach i słabościach, które dodatkowo motywowały mnie do pracy nad nimi – jeśli tylko było to możliwe. Jeśli nie – akceptowałam je i starałam się mimo wszystko zrobić z nich jakiś użytek. Góry i wspinanie dostarczały mi całego spektrum emocji, które są dla mnie bardzo ważne, i które silnie przeżywam. Dzięki temu mogłam uczyć się, jak sobie z nimi radzić w niespodziewanych, trudnych sytuacjach. Jak ich nie odrzucać, ale też nie pozwalać im na podejmowanie za mnie decyzji. Jak je zrozumieć i szanować, a jednocześnie nie dać się im wodzić za nos.
Kiedyś zobaczyłam urzekający obrazek, przedstawiający ludzi latających pośród chmur. Starałam się wyobrazić sobie emocje i uczucia, jakie mogły im towarzyszyć podczas lotu. Czułam, że bardzo chcę sprawdzić, czy rzeczywiście są właśnie te emocje, jakie kreują się w mojej wyobraźni. Kilka dni później pojechałam na skok z samolotu w tandemie. Wiedziałam, że chcę latać. Cztery miesiące później rozpoczęłam kurs AFF (Accelerated Freefall Course). Wolny czas i budżet, którym dysponowałam, dzieliłam na skoki oraz wyjazdy wspinaczkowe w Tatry i moje ukochane Dolomity.
Dwa lata temu będąc w Dolomitach, wracałam z porannej kąpieli w potoku nieopodal Piz Ciavazes. Nagle usłyszałam specyficzny, niesiony echem odbijanym od ścian dźwięk otwierającego się spadochronu. Spojrzałam do góry i zobaczyłam dwie kolorowe czasze, a pod nimi skoczków szybujących w powietrzu niczym motyle ku małej polance, na której lądowali. Ich widok jakoś mimowolnie wywołał u mnie okrzyk radości i wielki uśmiech na twarzy. W mojej głowie zakiełkowała myśl – chcę latać w górach!
Następnego dnia rano spakowałam się i pojechałam w okolice jeziora Gardy, pod Monte Brento, które jest słynnym klifem BASE-owym w Europie. Po dotarciu na miejsce znalazłam maleńki kemping, ukryty pośród winnic. Postanowiłam zatrzymać się na nim ze względu na nadciągającą burzę. Gdy przeczekiwałam ulewę, nagle w pobliżu pojawiła się grupka ludzi. Okazało się, że byli to skoczkowie z Belgii i Serbii. Następnego dnia o 4:00 nad ranem jechałam już z nimi busem do miejsca, z którego rozpoczyna się podejście na exit point na Monte Brento – krawędź klifu, z którego skaczą skoczkowie. Szłam z nimi, by zobaczyć jak skaczą. Gdy doszliśmy na górę, chłopaki zaczęli przygotowywać się do skoku. Czekałam i patrzyłam, jak wkładają na siebie kolorowe wingsuity. Byłam podekscytowana tym, co za chwilę zobaczę. Skoczkowie ostrożnie podchodzili do krawędzi klifu, po kilku minutach koncentracji odpychali się mocno stopami od skały i lecieli w przestrzeń, by za chwilę zniknąć z mojego pola widzenia. Miałam wrażenie, że przeżywam w pewien sposób te emocje, które oni przeżywali podczas skoku. Przytrzymując się zamocowanej do spita liny, zaczęłam powoli schodzić na niewielki kamień, z którego przed chwilą moi towarzysze oddali skok. Gdy spojrzałam w tą ogromną przestrzeń pode mną, poczułam jak emocje zawrzały się w moim ciele. Mieszanina strachu, podekscytowania, a zarazem oczekiwania. Powoli wróciłam na górę w bezpieczne miejsce i rozmyślałam nad tym wszystkim, czego przed chwilą byłam świadkiem. I choć emocji nie brakowało, to czułam również spokój – ten sam, który towarzyszył mi podczas wspinania. Jedyną rzeczą, którą wiedziałam w tym momencie było to, że chcę skakać w górach. Już sama myśl o tym powodowała radość.
Fakt, że będę mogła połączyć swoje dwie pasje – wspinanie i skoki – był bardzo motywujący. W kolejnych miesiącach wszystkie moje działania były nakierowane na przygotowania do skoków BASE. Nieco ponad pół roku później nadszedł czas na mój pierwszy skok z mostu. Dzień przed jego oddaniem, w mojej głowie pojawiło się dużo myśli i emocji – mieszanina podekscytowania, ciekawości i strachu, umysł produkował krocie możliwych scenariuszy. Ciekawość była ogromna – czy w chwili, gdy przejdę na drugą stronę barierki mostu, część stopy będzie już w powietrzu, a 120 metrów poniżej będę widziała zieloną łąkę i krępe drzewka – czy wtedy będę rzeczywiście potrafiła opanować moje myśli i emocje, czy zachowam spokój, jasność umysłu i koncentrację na zadaniu? Okazało się, że potrafię. Przekroczyłam barierkę, wzięłam głęboki oddech, spojrzałam w horyzont i w końcu mocno odepchnęłam się od krawędzi mostu – czas zwolnił, myśli rozproszyły się w powietrzu, spadałam. Po kilku bardzo długich sekundach, podczas których spadochron zdążył otworzyć się gwałtownie nad moją głową, wylądowałam na pokrytej szronem łące. Nie wiedziałam jeszcze, co o tym myślę. Nie byłam w stanie ogarnąć tej intensywności emocji, które teraz na ziemi eksplodowały ze zdwojoną swoją siłą. Emocji i zarazem poczucia spokoju i radości. Wiedziałam jedynie, że właśnie rozpoczęło się coś wyjątkowo pięknego w moim życiu. Że nic już nie będzie takie, jak wcześniej. Że tych kilka sekund zmieniło wszystko. Że chcę tej przygody bez względu na konsekwencje.
Przez kilka kolejnych tygodni skakałam z mostu niemal codziennie. Miesiąc później, na początku kwietnia, byłam znów na Monte Brento. Ubierałam mojego tracksuita i zakładałam spadochron na plecy. Nad horyzontem zza gór wychodziło słońce. Czekałam, aż wszyscy skoczkowie oddadzą swoje skoki, tak aby mieć swój czas. Zaczęłam schodzić ostrożnie na kamyczek, na którym stałam niecałe osiem miesięcy temu. Postawiłam pewnie stopy na krawędzi, spojrzałam na horyzont, zaczęłam odliczać… Po chwili byłam już w powietrzu, czułam jak kombinezon napompowuje się i zaczynam lecieć. Widziałam, jak oddalam się od żółtej ściany Brento. Po 10 sekundach otworzyłam spadochron, leciałam ponad lasem w stronę odległej zielonej łąki. Byłam wysoko, miałam czas. Drzewa i wszystko wokół zaczynały rosnąć, a po chwili stałam już na ziemi. Spoglądając w górę, w stronę Brento, nie mogłam uwierzyć, że jestem tu, na ziemi. Byłam szczęśliwa, jak nigdy dotąd.
Marta Sokołowska